Spomiędzy wszelakiego rodzaju kamagarinich z tchnienia Kientibakoriego, najgorszym lichem jest kasibarenini, podobno. Ten maleńki jak dziecko czort pojawia się w swej cushmie ziemistego koloru tylko w miejscach, gdzie jest jakiś chory. Chce zawładnąć jego duszą, by pchnąć go do popełniania okrucieństw. Dlatego nigdy, nawet na chwilę, nie należy chorych zostawiać samych. Wystarczy moment nieuwagi, by kasibarenini zrobił swoje. Tasurinczi mówi, że jemu się to przydarzyło. Ten, który wrócił, ten, który żyje teraz nad rzeką Cami-sea. Tasurinczi. Według niego jeden z kasibareninich winny był temu, co się wydarzyło tam, w Shivankoreni, gdzie dziś jeszcze ludzie wściekają się na samo wspomnienie. Poszedłem go odwiedzić na łachę przy Camisei, gdzie postawił swój dom. Przestraszył się, gdy mnie zobaczył. Złapał za strzelbę. „Przychodzisz mnie zabić?” – spytał. „Uważaj, zobacz, co trzymam w rękach”. Nie był wściekły, smutny raczej. „Przychodzę cię odwiedzić”, uspokoiłem go. „I pogawędzić, jeśli chcesz mnie słuchać. Jeżeli wolisz, żebym sobie poszedł, odejdę”. „Ja miałbym nie chcieć? Jeszcze by tego brakowało”, odpowiedział, rozkładając dwie maty. „Siadaj, siadaj. Zjedz wszystko, co mam, weź wszystkie bulwy manioku, jakie mam. Wszystko jest twoje”. Zaczął gorzko się żalić, że nie pozwalają mu na powrót do Shivankoreni. Zbliża się, a krewni witają go strzałami i kamieniami, krzycząc: „Diabeł, przeklęty diabeł”.
Poza tym poprosili złego czarownika, maczikanariego, by wyrządził mu krzywdę. Tasurinczi zaskoczył go, jak po kryjomu wkradał się do jego domu nocą, by skraść mu kosmyk włosów albo jakąkolwiek należącą do niego rzecz, a potem sprowadzić nań chorobę i straszną śmierć. Mógłby zabić maczikanariego, ale tylko go przepędził, strzelając w powietrze. To dowodzi, według niego, że jego dusza znowu jest czysta. „To niesprawiedliwe, żeby czuli do mnie taką nienawiść”, mówi. Opowiedział mi, że udał się do domu Tasurincziego, w górę rzeki, zanosząc mu jedzenie i prezenty. Wyrażając gotowość wykarczowania mu i wypalenia części lasu pod nowe pole, poprosił go, by dał mu za żonę jedną ze swych córek. Tasurinczi obrzucił go obelgami: „Gnido, gównojadzie, oszuście, jak śmiesz tu przychodzić, zabiję cię jak nic”. I usiłował zarąbać go maczetą.
Płacząc, poskarżył się na swój los. Powiedział, że to nieprawda, że jest diabłem kasibareninim przebranym za człowieka. Był nim przez jakiś czas, może, przedtem. Ale teraz jest takim samym Macziguengą jak ci z Shivankoreni, którzy nie dopuszczają go do siebie. Jego nieszczęście zaczęło się wtedy, kiedy opadła go zła niemoc. Tak wychudł i osłabł, że nie mógł wstać z maty. Mówić też nie mógł; otwierał usta i nie potrafił wydobyć głosu. „Staję się chyba rybą”, myślał, zdaje się. Ale widział i rozumiał, co się dzieje wokół niego, w innych domostwach Shivankoreni. Bardzo się przeraził, kiedy spostrzegł, że wszyscy w domu zdejmują bransoletki i ozdoby z nadgarstków, ramion i kostek. Słyszał, jak mówią: „Umrze niebawem. Ale zanim odejdzie, jego duch wypruje sobie żyły i, gdy będziemy spać, zwiąże nas nimi w miejscach, w których nosiliśmy ozdoby”. Chciał ich uspokoić, powiedzieć im, że nigdy im tego nie zrobi i że wcale nie umiera. Ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. I wtedy zauważył go w strugach deszczu. Kręcił się po osadzie z niewinną minką. Był to dzieciak w cushmie ziemistej barwy. Ziemistej. Wydawał się całkowicie zajęty zabawą ziarnkami kwiatu floripondio i naśladowaniem rękami trzepotu kolibra. Tasurincziemu do głowy nie wpadło, że może to być złe licho. Nie przejął się więc, gdy krewni ruszyli na połów w kierunku starorzecza. Wówczas kasibarenini, widząc, że Tasurinczi został sam, przemienił się w mrówkę i dostał się do jego ciała przez tę dziurkę od nosa, którą wciąga się sok tytoniu. Natychmiast Tasurinczi poczuł się wyleczony, natychmiast wróciły mu siły i utył. Ale zarazem poczuł nieprzepartą chęć zrobienia tego, co zrobił. I bez zwłoki, biegnąc, wrzeszcząc, zaciśniętymi pięściami bijąc się w piersi jak małpa, zaczął podpalać domostwa Shivankoreni. Mówi, że to nie on, ale ten mały bies podpalał słomę i rozrzucał płonące żagwie to w jedną stronę, to w drugą, wyjąc i podskakując radośnie. Tasurinczi pamięta wrzask papug i gryzący w oczy i w gardło dym, podczas gdy z przodu, z tyłu, z prawej strony i z lewej wszystko płonęło. Gdyby nie nadeszła reszta mieszkańców, dziś Shivankoreni nie istniałoby. Mówi, że gdy tylko ujrzał nadbiegających ludzi, pożałował swego uczynku. Musiał, przerażony, uciekać, pytając: „Co się ze mną dzieje?” Chcieli go zabić, biegli za nim krzycząc: „Diabeł, diabeł!”
Ale, jak mówi Tasurinczi, to stara historia. Tego małego biesa, który namówił go do podpalenia Shivankoreni, wessał seripigari z Koribeni: wyjął spod pachy i wyrzygał później. Tasurinczi zobaczył go: wyglądał jak biała kosteczka. Mówi, że od tamtej chwili znowu jest taki jak ja albo jak każdy z was. „Jak myślisz, dlaczego nie pozwalają mi zamieszkać w Shivankoreni?” – zapytał mnie. „Bo ci nie ufają”, wytłumaczyłem mu. „Wszyscy pamiętają dzień, w którym wyleczyłeś się tylko po to, żeby podpalić ich domy. A poza tym wiedzą, że przez jakiś czas żyłeś tam, po drugiej stronie Wielkiego Przełomu, pośród wirakoczów”. Bo Tasurinczi nie był ubrany w cushmę, ale w spodnie i koszulę. „Tam, między nimi, czułem się jak sierota”, powiedział mi. „Marzyłem o powrocie do Shivankoreni. A teraz, gdy już tutaj jestem, moja rodzina też traktuje mnie jak sierotę. Czy zawsze będę tak żył, samotnie, bez rodziny? Jedyne, czego pragnę, to żona, która piekłaby maniok i miała dzieci”.
Byłem z nim trzy księżyce. To człowiek gburowaty i roztargniony, który czasami gada sam do siebie. Ktoś, kto żył z diabłem kasibarenini w swoim ciele, nie może być znowu tym, kim był, chyba. „Twoja wizyta coś zmieni, być może”, powiedział mi. „Myślisz, że wędrujący ludzie pozwolą mi wędrować ze sobą?” „Kto wie”, odpowiedziałem mu. „Nie ma nic smutniejszego, niż poczuć, że już się nie jest człowiekiem”, powiedział mi na pożegnanie. Kiedy odchodziłem brzegiem rzeki Camisea, ujrzałem go z daleka. Wspiął się na wzgórze i odprowadzał mnie wzrokiem. Pamiętałem jego posępną, zbolałą twarz, ale już jej nie widziałem.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
IV
Selwę amazońską poznałem w połowie 1958 roku dzięki zaprzyjaźnionej ze mną Rosicie Corpancho. Jej funkcje na Uniwersytecie San Marcos były niejasne; jej władza – ogromna. Kręciła się wśród profesorów, choć nie była profesorem, i wszyscy spełniali każde życzenie Rosity; jej mistrzowskie fortele otwierały na oścież najbardziej niedostępne drzwi urzędów i doprowadzały do załatwienia w mig wszelkich formalności.
– Jest miejsce w wyprawie po górnym Maranonie, organizowanej przez Instytut Lingwistyczny dla meksykańskiego antropologa – rzuciła mi pewnego dnia, gdy natknąłem się na nią na dziedzińcu wydziału filologii. – Jedziesz?
Właśnie otrzymałem – wreszcie – wymarzone stypendium do Europy i w następnym miesiącu miałem jechać do Hiszpanii. Ale nie zastanawiając się ani sekundy, przyjąłem propozycję Rosity.
Rosita pochodzi z Loreto i, jeśli dobrze się wsłuchać, można jeszcze wyczuć w jej mowie coś niecoś z uroczych zaśpiewów wschodniego Peru. Była – i bez wątpienia jest nadal – protektorką i promotorką Letniego Instytutu Lingwistycznego, instytucji, która w ciągu swego czterdziestoletniego istnienia w Peru była przedmiotem ostrych kontrowersji. O ile wiem, teraz, gdy piszę te słowa, Instytut zwija manatki, by wynieść się z kraju. Nie iżby go wyrzucano (niewiele brakowało, by spotkało go to za dyktatury generała Velasco), bo de motu proprio uważa za skończoną swoją misję, która zaprowadziła go do Yarinacocha, bazy operacyjnej Instytutu, około dziesięciu kilometrów od Pucallpa, skąd objął swą działalnością wszystkie zakątki Amazonii.