Выбрать главу

Jest rzeczą zadziwiającą, że Piłsudski nie zapewnił sobie informacji o planach prezydenta. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że prezydent może wyjechać z Warszawy a nie chciał anonsować telefonicznie swojej wizyty w Belwederze. Wolał postawić Wojciechowskiego przed faktem dokonanym. Rezultat był jednak fatalny, bo rankiem 12 maja do spotkania Piłsudskiego z Wojciechowskim nie doszło.

Nie wiemy, jak marszałek zamierzał przeprowadzić tę rozmowę. Poinformowałby zapewne prezydenta o oburzeniu, jakie wywołała w wojsku nominacja Witosa, i oświadczył, że na razie powstrzymuje stanowcze wystąpienia, ale nie obiecuje, że będzie w stanie to czynić na dłuższą metę. Domagałby się dymisji Witosa i mógł liczyć, że w tej sprawie nie napotka na silniejszy opór Wojciechowskiego. Misji tworzenia rządu raczej by nie przyjął, bo już raz w czasie ostatniego przesilenia odrzucił taką ideę. Natomiast być może sugerowałby przyspieszenie wyborów parlamentarnych, a do tego czasu rząd urzędniczy bez wyraźnego charakteru politycznego. Być może zapleczem takiego rządu miałaby być armia gwarantująca jego apolityczność. Jest prawdopodobne, że prezydent w obawie przed wojną domową zaaprobowałby takie lub podobne działania. Było to jednak możliwe tylko rankiem 12 maja, gdy rokosz był jedynie potencjalny. Czas miał tu decydujące znaczenie. W Belwederze prezydent nie rozmawiałby z buntownikiem, lecz z zatroskanym o losy państwa Pierwszym Marszałkiem Polski. Przynajmniej tak można by później przedstawić sprawę opinii publicznej.

W czasie gdy prezydent podróżował do Spały i z powrotem, rząd podjął działania. Generał Malczewski wezwał pięć pułków, których lojalności wobec rządu był pewien, do natychmiastowego stawienia się w Warszawie. Mianował gen. Tadeusza Rozwadowskiego dowódcą obrony Warszawy, a gen. Stanisława Hallera szefem Sztabu Generalnego. Powiadomił też dowódców okręgów korpusów, że jednostki wojskowe mogą opuszczać garnizony tylko na jego rozkaz.

W tym czasie przed 14.00 wyruszyła z Rembertowa do Warszawy kolumna buntowników w sile nieco ponad dwóch pułków. Przemarsz odbył się bez przeszkód.

Około 14.00 został opublikowany komunikat rządu stwierdzający, że „szerzona od dłuższego czasu przez spiskowców i burzycieli ładu i porządku zbrodnicza agitacja wśród wojska spowodowała smutne następstwa. Kilka oddziałów wojska z kilku powiatów zebrane w okolicy Rembertowa, podniecone fałszywymi pogłoskami i uwiedzione sfałszowanymi rozkazami, dało się pociągnąć do złamania dyscypliny i wypowiedzenia posłuszeństwa Rządowi Rzeczypospolitej" („Rzeczpospolita", dodatek nadzwyczajny z 12 maja 1926 roku). Wydał również odezwę prezydent. Pisał, że warunkiem dochowania przysięgi żołnierskiej jest wierność legalnemu rządowi.

Władze ogłosiły też stan wyjątkowy w Warszawie i województwie warszawskim.

O 17.00 na moście Poniatowskiego, od warszawskiej strony, doszło z inicjatywy prezydenta do jego rozmowy z Piłsudskim. Rozmowa miała wielu świadków, lecz żaden z nich nie słyszał wypowiadanych słów. Dysponujemy jednak notatką Wojciechowskiego sporządzoną wkrótce potem. Prezydent zapisał, że powitał Piłsudskiego słowami: „Stoję na straży honoru wojska polskiego - co widocznie wzburzyło go, gdyż uchwycił mnie za rękaw i zduszonym głosem powiedział: - No, no! Tylko nie w ten sposób. - Strząsnąłem jego rękę i nie dopuszczając do dyskusji: - Reprezentuję tutaj Polskę, żądam dochodzenia swych pretensji na drodze legalnej, kategorycznej odpowiedzi na odezwę rządu. - Dla mnie droga legalna zamknięta - wyminął mnie i skierował się do stojącego o kilka kroków za mną szeregu żołnierzy. Zrozumiałem to jako chęć buntowania żołnierzy przeciwko rządowi w mojej obecności, dlatego idąc wzdłuż szeregu do swego samochodu, zawołałem: - Żołnierze, spełnijcie swój obowiązek" (Andrzej Garlicki, Józef Piłsudski 1867-1935, Warszawa 1990).

Tyle Wojciechowski. Jego apel do żołnierzy okazał się nieskuteczny. Piłsudski powrócił na Pragę, zostawiwszy na moście generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, który miał pilnować, żeby nie użyto broni. Wkrótce jednak Wieniawę zatrzymano i przewieziono do więzienia wojskowego przy ulicy Dzikiej. Jednocześnie rozpoczęto natarcie, osiągając ślimak przy moście Poniatowskiego i warszawski brzeg Wisły. Nie napotkało na opór, bo piłsudczycy wycofali się już na praski brzeg. W jego trakcie padły z praskiego brzegu jeden lub dwa strzały Nie wyrządziły szkody, ale były to pierwsze strzały w zamachu majowym.

Rozmowa na trzecim moście, jak wówczas nazywano most Poniatowskiego, nie przyniosła rezultatu. Sprawy zaszły za daleko. Mimo że krew się jeszcze nie polała, na ustępstwa nie było już miejsca.

Do pierwszych walk doszło około 18.30 w rejonie placu Zamkowego. Były pierwsze ofiary. Oddział majora Jana Korkozowicza z 36. Pułku Piechoty, który opowiedział się po stronie Piłsudskiego, miał 11 zabitych i 28 rannych.

Wojska rządowe wycofały się z rejonu placu Zamkowego, a most Kierbedzia znalazł się w rękach zamachowców, którzy rozpoczęli przerzucanie oddziałów na warszawski brzeg. Stwarzało to bezpośrednie zagrożenie dla rządu w Pałacu Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu i Sztabu Generalnego na placu Saskim. Zgodnie z sugestią prezydenta podjęto decyzję o przeniesieniu się do Belwederu.

Ta decyzja likwidowała, jak określił to generał Stanisław Haller, sytuację maksymalnej niepewności, pozwalając obliczyć własne siły. „Jeżeli - pisał on - wskutek spisku następuje rozłam w wojsku, to kierownicy spisku wiedzą, na kogo po swojej stronie liczyć mogą, bo znają oficerów, których do spisku wciągnęli. Inaczej strona legalna. Ona wprawdzie zna pewną ilość oficerów, na których z całą pewnością liczyć może, większość oficerów stoi jednak dla niej pod znakiem zapytania. (...) W tej sytuacji niepewności może pomóc tylko gwałtowne odseparowanie wszystkich oddziałów stojących lojalnie po stronie prawowitego rządu, od zakonspirowanych i chwiejnych oraz sprowadzenie nowych posiłków, których lojalności jest się pewnym" (Stanisław Haller, Wypadki warszawskie od 12 do 15 maja 1926 r., Kraków 1926).

Decyzja przeniesienia rządowego centrum dowodzenia do Belwederu miała jednak i skutki fatalne. Spowodowała bowiem utratę cywilnych, wojskowych i kolejowych centrali łączności. Pod tym względem Belweder był całkowicie nieprzygotowany. Dysponował jedynie łącznością lotniczą, bo pobliskie lotnisko na Polu Mokotowskim było w rękach wojsk rządowych. Było to jednak za mało, szczególnie wobec konieczności sprowadzenia posiłków.

Wieczorem 12 maja 1926 roku siły rządowe liczyły około 1700 ludzi wobec około 3500 buntowników, którzy mogli liczyć też na pomoc około 800 członków Związku Strzeleckiego. Dla obu stron ściągnięcie do Warszawy posiłków było w tej chwili najważniejsze.

W nocy z 12 na 13

maja prezydent wystosował odezwę do armii. „Stała się rzecz potworna - stwierdzał - znaleźli się szaleńcy, którzy targnęli się na majestat ojczyzny, podnosząc jawny bunt, fałszywymi hasłami uwiedli czystą duszę żołnierza polskiego i dali pierwsi rozkaz do rozlewu krwi bratniej" (Archiwum Komisji Likwidacyjnej gen. Lucjana Żeligowskiego w Instytucie Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku).

13 maja, w drugim dniu walki, inicjatywa była po stronie rządowej. Zmniejszyła się też dysproporcja sił, bo przybyły do Warszawy wierne rządowi oddziały. Stanisław Grabski wspomina, że podczas kolacji „panował wśród członków rządu i generałów optymistyczny nastrój. Generał Tadeusz Rozwadowski zaręczał, że mógłby tej nocy wyprzeć Piłsudskiego na prawy brzeg Wisły, ale nie czyni tego, bo woli zmusić go do kapitulacji w Warszawie" (Stanisław Grabski, Pamiętniki, t. II, Warszawa 1989).