Выбрать главу

Pracy rocznej z historii rosyjskiego parlamentaryzmu w szafie nie było. Zresztą pod koniec poszukiwań Tatarski zrozumiał, że z historii parlamentaryzmu w Rosji wynika jeden prosty wniosek: słowo „parlamentaryzm” może się przydać co najwyżej do reklamy papierosów Parliament — a i tam, na dobrą sprawę, można się obejść bez żadnego parlamentaryzmu.

Trzy zagadki Isztar

Następnego dnia Tatarski, wciąż jeszcze zatopiony w myślach o papierosowej koncepcji, spotkał u wylotu Twerskiej kolegę z klasy, Andrieja Giriejewa, o którym nic nie słyszał od kilku lat. Osłupiał na widok jego stroju — niebieskiej sutanny, na którą Giriejew narzucił wyszywaną nepalską kamizelkę. W rękach trzymał coś w rodzaju dużego młynka do kawy, pokrytego tybetańskimi napisami i ozdobionego kolorowymi wstążkami, i kręcił korbką tego urządzenia; mimo całej egzotyki owego stroju wszystkie jego elementy razem wzięte wyglądały całkiem naturalnie, jak gdyby neutralizując się nawzajem. Nikt z przechodniów nie zwracał na Giriejewa uwagi; niczym latarnia uliczna czy reklama pepsi-coli, Andriej wymykał się percepcji z powodu całkowitej wizualnej nieinformatywności.

Tatarski najpierw rozpoznał jego twarz, a dopiero potem zauważył bogate szczegóły stroju. Uważnie popatrzywszy Giriejewowi w oczy, zorientował się, że ten jest niezupełnie sobą, choć nie wygląda na pijanego. Mimo to wydawał się opanowany, spokojny i budził zaufanie.

Powiedział, że mieszka pod Moskwą w osadzie Rastorgujewo, i zaprosił Tatarskiego do siebie. Tatarski przyjął zaproszenie i obaj wskoczyli do metra, a na stacji Warszawska przesiedli się do pociągu podmiejskiego. Jechali w milczeniu; Tatarski z rzadka odrywał wzrok od widoku za oknem i spoglądał na Giriejewa, który w swym cudacznym odzieniu wydawał się ostatnim okruchem zniszczonego wszechświata — nie radzieckiego, ponieważ nie było w nim wędrownych tybetańskich astrologów, ale jakiegoś innego, istniejącego równolegle, a nawet wbrew światu radzieckiemu, lecz unicestwionego wraz z nim. I Tatarski żałował go, ponieważ wiele z tego, co mu się kiedyś podobało i poruszało duszę, pochodziło z owego równoległego wszechświata, z którym, jak wszyscy sądzili, nigdy nic się nie może stać. A stało się z nim mniej więcej to samo, co z radziecką potomnością, i to równie niepostrzeżenie.

Giriejew mieszkał w przekrzywionym czarnym domu, przy którym był zdziczały sad, zarośnięty wysokimi baldachami, półtora raza przewyższającymi człowieka. Ze względu na wyposażenie siedziba ta była formą pośrednią pomiędzy wsią a miastem: w wolno stojącej wygódce przez dziurę widać było mokre i oślizgłe rury kanalizacyjne, biegnące nad wykopanym dołem, ale skąd i dokąd prowadziły, pozostawało niewiadomą. Za to w domu była kuchenka gazowa i telefon.

Giriejew posadził Tatarskiego przy stole na werandzie i z czerwonej blaszanej puszki z białymi napisami po estońsku nasypał do imbryka grubo zmielonego proszku.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

— Muchomory — odrzekł Giriejew i nalał do imbryka wrzątku.

Po pokoju rozszedł się zapach zupy grzybowej.

— Coś ty, zamierzasz to pić?

— Nie bój się — uspokoił go Giriejew. — Brązowych tu nie ma.

Wygłosił to takim tonem, jakby odrzucał wszelkie możliwe sprzeciwy, i Tatarskiemu nie przyszło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Wahał się przez dłuższą chwilę, a potem przypomniał sobie, że właśnie poprzedniego dnia czytał o muchomorach, i zwalczył obawy. Muchomorowa herbata okazała się w smaku dość przyjemna.

— I co się teraz stanie?

— Sam zobaczysz — odparł Giriejew. — Jeszcze będziesz je suszył na zimę.

— A co mam teraz robić?

— Co chcesz.

— Rozmawiać można?

— Gadaj.

Pół godziny spędzili na zdawkowej rozmowie o wspólnych znajomych. Żadnemu z nich, jak się zresztą należało spodziewać, nie przydarzyło się przez ten czas nic ciekawego. Wyróżnił się tylko jeden, Alosza Czikunow — wypił kilka butelek finlandii i w gwiaździstą styczniową noc zamarzł na śmierć w domku na dziecięcym placu zabaw.

— Odszedł do Walhalli — skomentował lakonicznie Giriejew.

— Skąd ta pewność? — zapytał Tatarski, ale tu przypomniał sobie etykietkę z biegnącymi reniferami i purpurowym słońcem i w duchu zgodził się z Giriejewem.

Tymczasem ogarnęło go jakieś ledwie odczuwalne, wesołe osłabienie. W piersi pojawiały się fale przyjemnego drżenia, przesuwały się po ramionach i rękach i zanikały, o włos nie sięgając palców. A Tatarski nie wiedzieć czemu zapragnął, żeby to drżenie koniecznie objęło też palce. Zrozumiał, że wypił za mało. Ale imbryk był już pusty.

— Jest jeszcze? — zapytał.

— No proszę — powiedział Giriejew — o tym właśnie mówiłem.

Wstał, wyszedł z pokoju i wrócił z rozłożoną gazetą, na której były rozsypane suche kawałeczki pokrojonych muchomorów. Na niektórych pozostały strzępki czerwonej skórki ze zmarszczonymi białymi kropkami, do innych przywarły włókna papieru gazetowego z lustrzanym odbiciem liter.

Tatarski wrzucił kilka kawałków do ust, przeżuł je i połknął. Suszone muchomory przypominały trochę w smaku chrupki ziemniaczane, tylko były lepsze — Tatarski pomyślał, że można by je sprzedawać jak chipsy, w torebkach, i że tu zapewne kryje się jedna z dróg do szybkiego wzbogacenia się, dżipa, reklamowego spotu i gwałtownej śmierci. Rozmyślając o tym, jak mógłby wyglądać ten spot, włożył do ust nową porcję i rozejrzał się dookoła. Niektóre z przedmiotów zdobiących pokój zauważył dopiero teraz. Na przykład arkusz papieru, wiszący na ścianie w najbardziej widocznym miejscu. Na kartce nakreślono pokrętną literę, ni to sanskrycką, ni to tybetańską, przypominającą smoka z wygiętym ogonem.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

Giriejew popatrzył na ścianę.

— Hum — powiedział.

— A po co ci to?

— W ten sposób podróżuję.

— Dokąd? — spytał Tatarski.

Giriejew wzruszył ramionami.

— Trudno powiedzieć — odparł. — Hum. Kiedy nie myślisz, zaczynasz wiele rozumieć.

Ale Tatarski już zapomniał o swoim pytaniu. Zalała go fala wdzięczności dla Giriejewa za to, że ten go tu przywiózł.

— Wiesz — odezwał się — przeżywam teraz trudny okres. Mam do czynienia głównie z bankierami i reklamodawcami. Jestem zawalony robotą. A tu u ciebie… Zupełnie jakbym wrócił do domu.

Giriejew najwyraźniej rozumiał, co się z Tatarskim dzieje.

— To wszystko głupoty — powiedział. — Nie przejmuj się. Zimą było tu u mnie dwóch takich reklamodawców. Chcieli sobie poszerzyć horyzonty. A potem uciekli na bosaka po śniegu. Przejdziemy się?

Tatarski przystał na to z radością. Wyszli za furtkę i ruszyli przez pole zryte świeżymi rowami. Ścieżka zagłębiła się w las i zaczęła kluczyć między drzewami. Łaskotliwe drżenie w rękach Tatarskiego wciąż się nasilało, ale nadal nie obejmowało palców. Widząc, że pod drzewami rośnie dużo muchomorów, pozostał nieco w tyle i wyrwał z ziemi kilka sztuk. Nie były czerwone, tylko ciemnobrązowe i bardzo ładne. Tatarski zjadł je szybko i dogonił Giriejewa, który nic nie zauważył.

Niebawem las się skończył. Wyszli na rozległą, otwartą przestrzeń — kołchozowe pole, które urywało się nad rzeką. Tatarski spojrzał w górę: nad polem wisiały wysokie, nieruchome chmury i dopalał się niewypowiedzianie smutny pomarańczowy zachód słońca, taki, jakie zdarzają się niekiedy jesienią w okolicach Moskwy. Młodzi ludzie przeszli ścieżką biegnącą skrajem pola i usiedli na zwalonym drzewie. Nie chciało im się rozmawiać.