Выбрать главу

– Pięć.

Alex włączył silniki.

Statek stanął na rufie, jeszcze nie odrywając się od powierzchni pola, ale już oparty tylko na rufowych oporach. Kompensatory zadziałały bez zarzutu, wektor grawitacji wewnątrz statku nie zmienił się.

– Cztery.

Wokół statku zatańczył ognisty szkwał.

– Trzy.

Statek drgnął i oderwał się od powierzchni. Już stali „na słupie” – postronny obserwator uznałby, że nadal są przykuci do planety, choć w rzeczywistości było inaczej.

– Jeden.

Energia chlusnęła w silniki, wprowadzając je w tryb forsażu.

– Zero. Oderwanie.

Lecieli. Statek wzbił się w niebo, nieskrępowany ani grawitacją, ani rozkazami dyspozytorni, ani prawami Rtęciowego Dna. Gdzieś w dole została brudna, cuchnąca stolica, szanowny prezydent Son Li, czarne od smogu niebo, spece i naturale, astronauci i planetnicy, ludzie i Obcy.

Pozostał tylko statek, siedmiu ludzi, dwie Obce i niewidoczna trasa, wytyczona wśród gwiazd.

Chmury musnęły korpus statku, rozstępując się. Miasto rozpływało się w dole niczym połyskujący kleks, z dali i w ciemności nawet dość sympatyczny… Na wysokości pięciu tysięcy metrów Alex przełączył się na silnik grawitacyjny i statkiem leciutko zakołysało. Do licha, nie udało się czyste przejście.

– Dobre przejście, kapitanie – powiedział Morrison. Niby chciał go uspokoić – lekkie pchnięcie przy zmianie silników było niemal nie do uniknięcia – a jednocześnie dawał do zrozumienia: „Zauważyłem”.

Alex uśmiechnął się, dodając ciągu. Popatrzył na lądującą w przeciwległym korytarzu wydrę. Pole silnika grawitacyjnego ścieliło się wąskim stożkiem za statkiem, komputer wytyczył jego granice alarmująco niebieskim kolorem. W gruncie rzeczy nic strasznego nie groziło statkowi, któryby trafił w ten stożek, najwyżej niewielkie uszkodzenie korpusu, które naprawiono by do rana, a kodeks pilotów pozwoliłby uniknąć oficjalnych problemów i zarzutów. Zresztą oni szli swoim korytarzem, to raczej, pilot tankowca się pomylił. Ale dopuszczenie do czegoś takiego uważano za rzecz bardzo w złym guście.

– Drugi pilocie, wydra wchodzi nam w ogon, niech pan przypilnuje.

Hang wymamrotał coś, łącząc się z niezgułami pilotującymi tankowiec. Alex nie zwracał na niego uwagi, skupiony na sterowaniu.

Po ciężkich wielotonowych statkach, jakie pilotował przez ostatnie lata, „Lustro” wydawało się Aleksowi prawie nieważkie. Przypomniał sobie jakąś starą książkę opisującą zachwyt chłopca, który zrzucił ciężkie zimowe bury i włożył letnie pantofle.

Teraz czuł coś podobnego. Lekkość. Wszechświat stał się jego domem, w dodatku domem lubianym i przytulnym, gdzie wszystko miał na wyciągnięcie ręki, gdzie znał każdy kąt. I nawet reakcje statku na jego rozkazy były nie tylko precyzyjnym wykonaniem zadań, lecz zachwyconym przedłużeniem jego myśli. Nie sługa, lecz przyjaciel; nie maszyna, ale ukochana.

Coś podobnego czuł… dawno temu, jeszcze przed metamorfozą. Był wtedy prawie zwykłym chłopcem, wychodził z przyjaciółmi z domu na kilka godzin, a czasem nawet na kilka dni. Szli w nieprzebyte lasy północy, niekiedy dochodząc aż do Morza Bałtyckiego, gdzie można było leżeć na wyniosłych skałach i spoglądać z góry, przez przezroczystą wodą, na ruiny starożytnych miast, które nie przetrwały pierwszego sztormu ekologicznego. Było ich pięcioro. On sam, prócz tego smagły i rudowłosy Dawid (wyjechał jako przesiedleniec do Nowej Jerozolimy w wieku czternastu lat, od razu po metamorfozie, bardzo potrzebowano tam specbudowniczych), Fam Ho… Biedny Fam, był specbojownikiem i zginął, gdy miał piętnaście lat, ledwie zdążył opuścić mury uczelni… Uczestniczył w misji pokojowej w wolnych miastach marsjańskich i zestrzelono go na pustyni, z dala od wież terraformatorów. Szedł na piechotę całą dobę i umarł z powodu odwodnienia i wyziębienia. Żeńka, jedyny natural w ich grupie, obiekt okrutnych dziecięcych drwin i nieporadnej litości… Chciał zostać psychologiem, może nawet nim został, kto wie… I jeszcze Nastia, jego wierna przyjaciółka, jego pierwsza kochanka, najlepszy towarzysz… Teraz jest speclekarzem, i to sławnym, odnoszącym sukcesy. Wtedy istniała jakby w dwóch postaciach – z nimi zwariowana kumpelka, z którą można podzielić się problemami i powierzyć każdą tajemnicę, a w domu przykładna, dobrze wychowana panienka…

W ich grupie Alex był przywódcą – nikt go nie mianował, nikt nie zatwierdzał, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że jest liderem tej małej grupy. Gdyby ktoś powiedział, że Alex im przewodzi, zostałby wyśmiany, ale tak właśnie było. Pomysły Aleksa stawały się ich wspólnymi planami, jego psoty – kolektywnym przestępstwem, jego dobry nastrój – wspólną radością. Tak było aż do metamorfozy. Nawet Nastka, która już przeszła metamorfozę – u dziewczyn ten proces następuje trochę wcześniej – i już odsuwała się od ich towarzystwa, nadal podążała za nim. Kiedy to się zmieniło? Chyba po jego metamorfozie. Nie, nie wyjechał, jeszcze pół roku spędził w domu, czekając na kolejny nabór do szkoły pilotów. Nadal tak samo się wygłupiali, budząc grozę wśród mieszkańców cichego miasteczka Izborsk… Lecz Alex nie był już liderem. A nowy przywódca się nie pojawił.

Może zdarzyło się tak dlatego, że specpilot nie powinien przejawiać nadmiernej inicjatywy?

I wróciło teraz, bo kapitan statku musi decydować za wszystkich?

Znowu czuł to połączenie z tymi, którzy byli obok. Tę jedność umacniały nie wydawane rozkazy, nie linijki ustawy czy kontraktu, nie stanowisko czy sympatia, lecz coś nieuchwytnego. Coś, co prowadziło za nim i mądralę Dawida (szałas, który zbudował, mając siedem lat, służył im przez siedem kolejnych), i zabijakę Fama (zawsze starannie mierzącego swoją siłę, jak powinien to robić spec), i zakompleksionego Żeńkę (Alex miał nadzieję, że chłopak spełnił swoje marzenia), i złośliwą Nastię… Nastieńkę, Nastkę…

A teraz naprawdę miał wspaniałą załogę, mimo wszystkich dziwactw i problemów. Nawigator nieprzerwanie pokazywał mu alternatywne trasy, drugi pilot kontrolował stan statku, energetyk dawał dokładnie taką ilość energii, jaka była niezbędna w danej chwili. A stanowiska bojowe, chociaż orbity wokół Rtęciowego Dna uważane były za absolutnie bezpieczne, przeszukiwały przestrzeń, wypatrując celu.

Wyszli na orbitę i niemal od razu zaczęli podejście do wlotu kanału. Alex przekazał pilotowanie Morrisonowi i wywołał schemat.

Kanał nie był po prostu stary – był niewiarygodnie starożytny. 4Teraz, łącząc się w jedno z blokami pamięci komputera, Alex miał dostęp do całej jego historii. Kanał rzeczywiście wytyczono ze stacji na Księżycu, podczas drugiej fali kolonizacji. Teraz na miejscu stacji jest muzeum, większość skolonizowanych wówczas planet została albo opuszczona, albo skazana na wegetację. Rtęciowe Dno i tak miało dużo szczęścia.

Alex kilkakrotnie przeprowadził symulację wejścia do kanału w czasie przyspieszonym. Istniało sześć trajektorii, które pasowały do wyznaczonego im odcinka czasu i wyprowadzały „Lustro” do Gammy Draconis, a potem do Zodiaku. Alex wybrał tę, która dawała niewielką rezerwę czasową i przyjrzał się jej dokładnie.

Wszystko w porządku. Wchodzili do kanału krótko po dwóch ciężkich frachtowcach. Zaraz za nimi powinien wejść rtęciowy tankowiec – niezbyt duża łajba, ale wyładowana po dach i z potworną inercją. Zresztą piloci takich tankowców chodzą tym kanałem tak często, że znają przestrzeń lepiej niż własny dom.

Alex usunął wirtualny schemat i delikatnie odsunął Morrisona od sterowania. Podchodzili do gardzieli kanału, za trzy minuty miała nastąpić ich kolej na skok.

Wlot kanału migotał wśród gwiazd niczym kawałek cienkiej tkaniny, podświetlony w ciemności promieniem reflektora. Wejście miało kształt nieregularnego równoległoboku, ale wyginało się co chwila, zmieniając rozmiar i kąty. Zresztą z punktu widzenia geometrii sześciowymiarowej było to idealne koło.