— Żadnych — poinformowała go. — Systematycznie posyłam oddziały Gwardii, żeby kontrolowały granice terenów Czarnej Wieży i przypominały jej mieszkańcom, iż znajdują się na terytorium Andoru i podlegają prawu Andoru. Poza tym nie jestem w stanie przedsięwziąć nic więcej, niż w sytuacji, gdyby jakimś cudem Biała Wieża została przeniesiona do Caemlyn, — Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w nią sześcioma parami niemrugających oczu.
— Pendar opowiada się po stronie Trakand — oznajmił znienacka Abelle, a Luan, właściwie wchodząc mu w słowo, dodał:
— Norwelyn opowiada się po stronie Trakand. — Nad głowami niebo przecięła błyskawica, rozjaśniając kolorowo witraże w suficie.
Elayne starała się nie zachwiać na nogach, tyle wysiłku kosztowała ją ta sprawa. Twarz Birgitte była nieodgadniona, niemniej po drugiej stronie więzi było zadziwienie. Wypełniło się. Miała jedenaście Domów po swojej stronie i tron był jej.
— Im więcej Domów opowie się po jej stronie, tym lepiej dla Andoru. — W głosie Dyelin też brzmiało niejakie oszołomienie. — Wraz ze mną opowiedzcie się za Trakand.
Nastała chwila przedłużającego się milczenia, podczas której wymieniono wiele spojrzeń, aż w końcu Arathelle, Pelivar i Aemlyn jedno po drugim oznajmili, że ich Domy również opowiadają się za Trakand. Choć ewidentnie zrobili to dla Dyelin. Jednak Elayne postanowiła im tego nie pamiętać. Może z czasem zdobędzie ich osobistą lojalność, na razie wszak poparli ją, bo tak chciała Dyelin.
— Ma już tron — oznajmiła Ellorien, chłodna jak zawsze. — Reszta to proch i pył na wietrze.
Elayne spróbowała nadać swoim słowom cieplejsze brzmienie.
— Czy zechcesz zasiąść z nami dziś do kolacji, Ellorien? Zostań przynajmniej, dopóki nie przestanie padać.
— Mam własnych kucharzy — odparła Ellorien, zawracając ku drzwiom. Jej służąca podbiegła, by wziąć srebrny pucharek i odnieść na stół. — Gdy tylko deszcz przestanie padać, wyjeżdżam do Sheldyn. Nieprędko się zobaczymy.
— Tarmon Gai’don się zbliża, Ellorien — zauważyła Elayne. — Z pewnością nie będziesz mogła przeczekać go w swoich posiadłościach.
Ellorien zatrzymawszy się, spojrzała przez ramię.
— Kiedy nadejdzie Tarmon Gai’don, Treamane znajdzie się na polach Ostatniej Bitwy pod sztandarem Lwa Andoru. — Gdy wychodziła z Wielkiej Komnaty ze służącą depczącą jej po piętach, towarzyszył jej łomot gromu.
— Przyłączycie się do mnie w moich apartamentach? — zapytała pozostałych Elayne.
Pod sztandarem Lwa Andoru, ale nie pod dowództwem Elayne Trakand. Prawie połowa tych, którzy ją popierali, w taki czy inny sposób budziła wątpliwości, Jarid Sarand wciąż swobodnie dysponował poważnymi siłami, a Ellorien wcześniej czy później narobi kłopotów. W opowieściach nigdy tak to nie wyglądało. W opowieściach koniec zawsze zgrabnie rozwiązywał wszystkie problemy. Prawdziwe życie było znacznie bardziej... nieuporządkowane. Mimo to w końcu zdobyła tron.
Wciąż czekała ją koronacja, ale obecnie była tylko formalnością. Kiedy wychodziła pierwsza z Wielkiej Komnaty, rozmawiając lekko z Luanem i Pelivarem, gromy łomotały nad głową niczym bębny armii maszerującej ku Tarmon Gai’don. Ile jeszcze czasu upłynie, zanim sztandary Andoru będą musiały wyruszyć na Ostatnią Bitwę?
36
Pod dębem
Słońce stało już dobrze nad górami, a Karede mknął przez las ku tak zwanemu Przesmykowi Malvide, znajdującemu się może dwie ligi przed nim. Pięciomilową szczeliną w górskim łańcuchu biegła droga łącząca Ebou Dar z Lugardem, obecnie jakąś milę na południe od nich. Wiedział jednak, że daleko przed Przesmykiem znajdzie obóz, który zlokalizował dla niego Ajimbura. Ajimbura nie był na tyle głupi, aby podkraść się do obozu, więc Karede wciąż nie wiedział, czy przypadkiem nie jedzie na próżno w śmiertelną pułapkę. Nie, nie na próżno. Dla Wysokiej Lady Tuon każdy ze Straży Skazańców gotów był oddać życie. Ich honor sprowadzał się do obowiązku, a obowiązek często oznaczał śmierć. Po niebie płynęły tylko puszyste, białe obłoki, nic nie zapowiadało deszczu. Zawsze miał nadzieję umrzeć w blasku słońca.
Wziął ze sobą niewielki oddział i oczywiście Ajimbura na kasztanku o białych pęcinach, żeby wskazał drogę. Żylasty człowieczek ściął swój posiwiały, rudy warkocz, co było oznaką wielkiego oddania. Plemiona wzgórz traktowały te warkocze jak trofea i zabierały zabitym podczas niekończących się waśni, brak warkocza na zawsze zniesławiał człowieka w oczach plemienia i rodziny, stanowił oznakę tchórzostwa. Oddanie tamtego dotyczyło raczej Karedego niż Wysokiej Lady lub Kryształowego Tronu, niemniej oddanie Karedemu było tak niezachwiane, że tym samym jakakolwiek różnica znikała. Dwaj ze Straży jechali za plecami Karedego, czerwono-zielone zbroje wypolerowane do lśnienia, jak jego własna. Hartha z dwoma Ogrodnikami maszerował obok, długie drzewce toporów wsparli na ramionach, łatwo dotrzymywali kroku koniom, Ich zbroje też błyszczały w słońcu. Melitene, der’sul’dam Wysokiej Lady, dosiadała dziś smukłonogiego siwka. Długie, siwiejące włosy związała jaskrawoczerwoną wstążką, a srebrna smycz a’dam łączyła jej lewy nadgarstek z szyją Mylen. Niewiele pewnie można było zrobić, żeby one dwie przedstawiały sobą bardziej imponujący widok, niemniej a’dam i niebieska suknia Melitene z czerwonymi wyłogami na spódnicach i dekolt ze srebrnymi rozwidlonymi błyskawicami powinny przyciągnąć każde oko. Gdyby ktoś przyglądał się oddziałowi, zapewne w ogóle nie spostrzegłby Ajimbury. Reszta została w odwodzie z Musenge, na wypadek gdyby to rzeczywiście była śmiertelna pułapka.
Brał pod uwagę zabranie innej damane niż Mylen. Drobna kobietka o twarzy, po której nie sposób było określić, ile ma lat, nieomal podskakiwała w siodle z niecierpliwości, że wreszcie znów ujrzy Wysoką Lady. Brakowało jej opanowania. Mimo to sama bez Melitene nic nie zrobi, a jako broń była bezużyteczna, czego nie omieszkał wspomnieć der’sul’dam i na co Mylen zareagowała zwieszeniem głowy. Potem trzeba było ją pocieszać, jej sul’dam głaskała ją i zapewniała, że robi najwspanialsze Niebiańskie Światła i potrafi najlepiej Uzdrawiać. Na wspomnienie tej sceny Karede znowu się zatrząsł. Czysto teoretycznie rzecz biorąc, Karede rozumiał, jak wspaniałą rzeczą jest momentalne zaleczanie ran, a mimo to sądził, że chyba musiałby naprawdę stać na krawędzi śmierci, żeby pozwolić na użycie wobec siebie Mocy. Z drugiej strony, gdyby mógł przy jej użyciu uratować swą żonę, Kalię... Więc nie, cała broń została z Musengem. Jeżeli czeka go dziś bitwa, będzie ona miała inny zupełnie charakter...
Pierwszy głos ptaka, jaki doleciał do jego uszu, nie różnił się niczym od innych usłyszanych tego ranka, ale wkrótce powtórzył się nieco dalej z przodu, i znowu. Za każdym razem ptak śpiewał tylko raz. Potem wypatrzył w gałęziach wysokiego dębu człowieka, który śledził ich grotem naciągniętej kuszy. Niełatwo było go dojrzeć. Napierśnik i otwarty hełm pomalowane były na kolor ciemnej zieleni, zlewający się z listowiem drzewa. Pomogła właściwie tylko wstążka czerwonej tkaniny owinięta wokół lewego ramienia. Jeżeli naprawdę chciał się ukryć, powinien ją zdjąć.
Karede skinął na Ajimburę, a żylasty człowieczek wyszczerzył się doń niczym stary, niebieskooki szczur, potem jego kasztan zwolnił kroku, zostając z tyłu za Strażą. Długi nóż schował dziś pod kaftan. Spokojnie mógł uchodzić za służącego.
Wkrótce Karede wjeżdżał na teren właściwego obozu. Nie było w nim namiotów ani żadnych innych porządnych schronów, tylko długie szeregi koni, sprawiające wrażenie nadzwyczajnego ładu, i kolejni żołnierze w zielonych napierśnikach. Oczy śledziły przejazd jego oddziału, ale nieliczni tylko wstawali, a kilku trzymało kusze. Wielu spało, bez wątpienia zmęczonych po nocnej jeździe. A więc głos ptaka powiedział im, że goście nie prezentują sobą poważnej groźby. Wyglądali na świetnie wyszkolonych, co go nie zdziwiło. Nie spodziewał się natomiast tak skromnej liczby. Och, na pewno paru jeszcze kryje się wśród drzew, z pewnością wszak w obozie nie było więcej niż siedem, osiem tysięcy żołnierzy, zbyt skromna liczba, by przeprowadzić kampanię w kształcie opisywanym przez Loune’a. Poczuł nagły ucisk w piersiach. Gdzie są pozostali? Wysoka Lady może być przy innym oddziale. Miał nadzieję, że Ajimbura zdaje sobie sprawę z liczebności.