— Ona nas oddzieliła tarczą od Źródła, Mat — oznajmiła Joline, a młodzieniec zerwał z głowy kapelusz i podszedł do konia Melitene, jakby zamierzał schwycić go za wędzidło. Miał długie nogi i ręce, choć nie był wysoki, szyję przewiązywała czarna, jedwabna chusta, której końce zwisały na piersi. On więc musiał być tym, którego wszyscy nazywali Zabaweczką Tylin, jakby fakt, że był igraszką królowej, stanowił jedyną jego cechę wyróżniającą. Zapewne tak. Pieszczoszki rzadko bywały kimś więcej. Dziwne, ale wydawał się zdecydowanie za mało przystojny. Jednak wyglądał na silnego.
— Zlikwiduj tarczę — powiedział, jakby oczekiwał posłuszeństwa. Brwi Karedego uniosły się, jakby wbrew woli. To był ten pieszczoszek? Melitene i Mylen jęknęły jednym głosem, a młodzieniec roześmiał się gromko. — Rozumiecie, na mnie to nie działa. Teraz, cholera, zlikwidujecie przeklęte tarcze albo wywlokę was z siodeł i spuszczę lanie. — Twarz Melitene pociemniała. Niewielu ludzi ważyło się w ten sposób odzywać do der’sul’dam.
— Znieś tarcze, Melitene — rozkazał Karede.
— Marath’damane właśnie obejmowała saidara — powiedziała, miast posłuchać. — Nie da się przewidzieć, co może...
— Znieś tarcze — powtórzył zdecydowanie. — I uwolnij Moc.
Młodzieniec z satysfakcją skinął głową, potem znienacka odwrócił się i pogroził palcem trzem Aes Sedai.
— Teraz wy, przeklęte, ani mi się ważcie czegoś próbować! Ona wypuściła Moc. Wy też macie to zrobić. Już! — I po chwili znów skinął głową, jakby naprawdę był pewien, że zrobiły, co kazał. Wnosząc ze spojrzenia, jakim obdarzała go Melitene, może i wiedział. Może był tym Asha’manem? Niewykluczone, że Asha’man jakimś sposobem potrafił poznać, czy damane przenosi. Wydawało się to nadzwyczaj nieprawdopodobne, niemniej Karede żadnego innego wytłumaczenia nie potrafił wymyślić. Wytłumaczenia, do którego bodaj w najbardziej odległy sposób pasowałoby to, jak rzekomo Tylin traktowała tego młodego człowieka.
— Któregoś dnia, Macie Cauthon — kwaśno stwierdziła Joline — któraś nauczy cię, jak we właściwy sposób należy się odnosić do Aes Sedai, i mam nadzieję, że będę się temu mogła przyglądać.
Wysoka Lady i Selucia wybuchły śmiechem. Dobrze było widzieć, że mimo niewoli nie upadła na duchu. Bez wątpienia pomogło towarzystwo pokojówki. Niemniej czas nadszedł. Trzeba rozpocząć szaleńczy gambit. — Generale Merrilin — oznajmił Karede. — Stoczyłeś krótką, ale błyskotliwą kampanię i osiągnąłeś cuda, me pozwalając na wykrycie twojej armii. Muszę ci wszak z przykrością donieść, że generał Chisen odkrył twój prawdziwy cel. Zawrócił armię i teraz co sił maszeruje w kierunku Przesmyku Malvide. Będzie tu za dwa dni. Niedaleko stąd mam dziesięć tysięcy ludzi, dość, żeby cię zatrzymać do czasu, aż przybędzie. Ale to wystawiłoby na niebezpieczeństwo Wysoką Lady Tuon, czego wolałbym uniknąć. Pozwól mi z nią odejść, a ja pozwolę ci bez szwanku wycofać się z twoimi ludźmi. Zanim przybędą wojska Chisena, znajdziesz się po przeciwnej stronie gór, głęboko w Przełęczy Molvaine, a na terenie Murandy, zanim cię dogoni. W przeciwnym razie zostaniecie wybici do nogi. Chisen ma ilość ludzi, żeby was zetrzeć na proch. To nie będzie bitwa. Sto tysięcy ludzi przeciwko dziesięciu oznacza rzeź.
Pozwolili mu mówić, twarze mieli tak pozbawione wyrazu, jakby ich ogłuszyło. Ale wyszkoleni byli świetnie. A może faktycznie przeżyli wstrząs, widząc, jak plan Merrilina zawodzi w ostatniej chwili.
Merrilin podkręcił siwego wąsa długimi palcami. Na jego ustach chyba błąkał się uśmiech.
— Obawiam się, że mylisz mnie z kimś, generale sztandaru Karede. — Na przestrzeni jednego zdania jego głos nabrał niespotykanej głębi. — Jestem bardem, co z pewnością jest bardziej honorowe, niż być dworskim trubadurem, ale żadnym generałem. Człowiek, o którego ci chodzi, to lord Matrim Cauthon. — Wykonał nieznaczny ukłon w stronę młodego człowieka, który właśnie wciskał na głowę stożkowaty kapelusz.
Karede zmarszczył brwi. Zabaweczka Tylin był generałem? Pogrywali sobie z nim w jakieś gierki?
— Masz mniej więcej stu ludzi ze Straży Skazańców i może jakichś dwudziestu Ogrodników — spokojnie powiedział Cauthon. — Z tego, co słyszałem, z taką siłą mógłbyś stoczyć równorzędny bój z pięciokrotnie liczniejszym oddziałem zwykłych żołnierzy, ale Legion to nie są zwykli żołnierze, a ja dysponuję siłami znacznie przewyższającymi sześć setek, Jeżeli zaś chodzi o Chisena, o ile tak miał na imię facet, który wycofał się z Przesmyku, nawet jeśli się zorientował, co jest grane, nie dotrze tu prędzej niż za pięć dni. Ostatnie raporty moich zwiadowców donosiły, że maszeruje na południowy zachód Drogą Ebou Dar tak szybko, jak tylko może. Jednak chcę cię zapytać o coś innego. Czy możesz bezpiecznie zawieźć Tuon do Pałacu Tarasin?
Karede poczuł się, jakby go Hartha kopnął w brzuch i nie tylko dlatego, że tamten tak swobodnie posłużył się imieniem Wysokiej Lady.
— Chcesz powiedzieć, że mogę z nią odjechać? — zapytał z niedowierzaniem.
— Pod warunkiem, że ona ci ufa. I że potrafisz ją bezpiecznie zawieźć do pałacu. Póki tam nie dotrze, grozi jej niebezpieczeństwo. Na wypadek gdybyś nie wiedział, cała twoja Cholerna Zawsze Zwycięska Przeklęta Armia tylko czyha, żeby jej podciąć gardło albo zgnieść głowę głazem.
— Wiem — odrzekł Karede głosem znacznie spokojniejszym niż targające nim emocje. Dlaczego ten mężczyzna miałby uwolnić Wysoką Lady po tym, jak Biała Wieża zadała sobie tyle trudu z jej porwaniem? Dlaczego? Po tej krótkiej, krwawej kampanii? — Zginiemy do ostatniego człowieka, jeśli to będzie konieczne dla zapewnienia jej bezpieczeństwa, Najlepiej będzie, jak wyruszymy od razu. — Zanim tamten zmieni zdanie. Zanim Karede obudzi się z tego majaczenia w gorączce. A z pewnością wyglądało to jak majaczenie.
— Nie tak szybko. — Cauthon zwrócił się ku Wysokiej Lady. — Tuon, czy ufasz, że ten człowiek zawiezie cię bezpiecznie do pałacu w Ebou Dar? — Karede zdławił w sobie przemożne pragnienie, by się skrzywić. Ten człowiek mógł sobie być generałem i lordem, ale nie miał prawa tak bezceremonialnie posługiwać się imieniem Wysokiej Lady!
— Straży Skazańców zawsze gotowa jestem zawierzyć życie — spokojnie odparła Wysoka Lady. — A temu człowiekowi bardziej niż jakiemukolwiek innemu. — Obdarzyła Karedego uśmiechem. Nawet w dzieciństwie uśmiechała się rzadko. — Może przypadkiem masz ze sobą moją lalkę, generale sztandaru Karede?
Skłonił się przed nią ceremonialnie. Ze sposobu, w jaki się wypowiadała, wnosił, że wciąż mówi zza woalki.
— Proszę o wybaczenie, Wysoka Lady. Wszystko straciłem podczas Wielkiego Pożaru Sohimy.
— To znaczy, że przechowywałeś ją przez dziesięć lat. Przyjmij moje kondolencje z powodu śmierci żony i syna, on zginął dzielnie i z honorem. Niewielu ludzi zdolnych jest bodaj raz wejść do płonącego budynku. Uratował pięcioro ludzi i się nie podniósł.
Karede poczuł, jak go ściska w gardle. A więc interesowała się jego losem. Mógł tylko skłonić się znowu, jeszcze głębiej niż przedtem.
— Dość tego — mruknął Cauthon. — Jeżeli wciąż będziesz to robił, nabijesz sobie guzów. Gdy tylko ona i Selucia się spakują, zabierzesz je stąd i popędzisz co sił w końskich nogach. Talmanes, podrywaj Legion. Nie chodzi o to, że ci nie ufam, Karede, ale spokojniej będę spał po drugiej stronie Przesmyku.