— Czas rozlokować twoich ludzi, Musenge — głośno oznajmił Mat.
Straż Skazańców ustawiła się pojedynczym szeregiem, Ogrodnicy zajęli krańce formacji. Każdy, kto choć raz zerknie przez szkło przybliżające, nie będzie miał wątpliwości, kim są. Światłości, wystarczy im przecież widok Ogirów w zbrojach, słońce odbijające się na tych czerwieniach i czerniach. A jeśli nawet zatrzymają się i zaczną zastanawiać , jak niewiele tu Straży, przecież wciąż będą pamiętać, że mają zdecydowaną przewagę liczebną a istniał tylko jeden sposób przekonania się, czy Tuon jest z nimi.
Vanin przegalopował za wał, zeskoczył z konia i natychmiast zaczął się przechadzać ze swym pomarszczonym bułankiem, by zwierzę ochłonęło. Gdy tylko znalazł się za wałem, kusznicy zaczęli porzucać narzędzia i biec ku hełmom oraz kuszom. Wcześniej zostały ułożone w ten sposób, by żołnierze naturalnie zajmowali miejsca w potrójnym szyku z procarzami między nimi. Teraz nie miało już znaczenia, czy ktoś obserwuje ich z lasu. Widok, jaki się przed tamtymi rozpościerał, musiał zdawać się całkowicie naturalny.
Mat truchtem podjechał do Vanina i zsiadł z Oczka. Dwaj ze Straży Skazańców i dwaj Ogirowie dołączyli do pozostałych. Konie rozdymały nozdrza, ich boki poruszały się ciężko, po Ogirach wszak nie znać było żadnego zmęczenia. Jednym z nich był Hartha o kamiennych oczach, który najwyraźniej miał rangę zbliżoną do Musengego.
Vanin ponuro popatrzył na żołnierzy, którzy nie zsiedli z koni i nie dali im się przespacerować. Może i był koniokradem, nieważne już, nawróconym czy nie, ale nienawidził złego traktowania koni.
— Kiedy nas zobaczyli, rozproszyli się jak jeden z tych nocnych kwiatów — powiedział, kiwając głową w kierunku Aludry. — Zadbaliśmy, by dobrze przyjrzeli się fikuśnym zbrojom, a kiedy zaczęli wsiadać na konie, podwinęliśmy ogony pod siebie. Ścigają nas ostro. Ostrzej, niż powinni. — Splunął na ziemię. — Nie przyjrzałem się dobrze ich zwierzętom, ale wątpię, by nadawały się do takiego biegu. Niektóre na pewno zajeżdżą.
— Im więcej, tym lepiej — stwierdził Mat. — Im mniej ich tu dotrze, tym moim zdaniem lepiej. — Musiał dać Tuon tylko dzień czy dwa przewagi, a jeżeli wróg miał zajeździć konie i w efekcie na przykład wyjechać z lasu, by stwierdzić, że przeciwnik jest zbyt liczny, zawsze to lepsze niż bitwa. Po dzisiejszym sześciomilowym galopie będą musieli dać odpocząć koniom przez kilka dni, zanim w ogóle będą je w stanie skłonić do drogi. Vanin popatrzył na niego równie ponuro, co wcześniej na tamtych. Inni mogli sobie do Mata mówić: „mój panie” czy „Wasza Wysokość”, ale nie Chel Vanin.
Mat roześmiał się, klepnął go po ramieniu, a potem wskoczył z powrotem na siodło Oczka. Dobrze było mieć obok kogoś, kto nie uważał go za jakiegoś głupiego szlachcica, a przynajmniej zupełnie o to nie dbał. Podjechał do grupki siedzących już na koniach Aes Sedai.
Blaeric dosiadał gniadego wałacha, Fen karosza — obaj obrzucili go spojrzeniami niemal równie mrocznymi, jakimi wcześniej raczyli Musengego. Wciąż podejrzewali, że miał coś wspólnego z przykrą przygodą Joline. Przez chwilę miał ochotę poinformować Fena, że ta resztka kosmyka na jego głowie wygląda idiotycznie. W tym momencie Fen poprawił się w siodle i musnął dłonią rękojeść miecza. Może jednak lepiej nie.
— ...jak wam mówiłam — kończyła zdanie Joline, grożąc Bethamin i Secie wyprostowanym palcem. Jej ciemnogniady wałach wyglądał na rumaka bojowego, którym nie był. Zwierzak był szybki, ale charakter miał równie uległy, co woda z mlekiem. — Jeżeli bodaj pomyślicie o objęciu saidara, pożałujecie.
Teslyn mruknęła coś kwaśno. Poklepała po karku kasztanową klacz z latarnią na pysku, zresztą znacznie bardziej impulsywną niż zwierzak Joline, a potem odezwała się, kierując swe słowa w przestrzeń:
— Szkoli dzikuski i oczekuje od nich, że będą się odpowiednio zachowywały, gdy spuści je z oka. A może wyobraża sobie, że Wieża przyjmie podstarzałe nowicjuszki. — Policzki Joline zabarwiły plamy czerwieni, ale tylko wyprostowała się w siodle i nic nie powiedziała. Jak zwykle, gdy dochodziło do konfliktu między nimi dwiema, Edesina udawała, że coś innego przyciąga jej uwagę, w tym wypadku otrzepała rozcięte suknie z nieistniejącego kurzu. Napięcia było dość, żeby się udławić.
Nagle zza drzew przy przeciwnym krańcu łąki wysypali się jeźdźcy. Najpierw strumieniem, który wkrótce zmienił się w bezładną masę stalowych grotów lanc, gdy ściągali wodze, zdziwieni widokiem, jaki mieli przed sobą. Wychodziło na to, że nie zajeździli tak wielu koni, jak Mat miał nadzieję. Wyciągnął z futerału przy siodle szkło przybliżające, uniósł do oka. Tarabonianie pierwsi rzucali się w oczy z tymi swoimi welonami na kolczugach zasłaniającymi twarze po oczy, pozostali mieli na głowach chyba wszystkie wyobrażalne rodzaje hełmów: od okrągłych, przez stożkowe, z przyłbicami i bez. Zobaczył nawet kilka taireniańskich hełmów z metalowymi grzebieniami, choć nie sądził, by Tairenianie byli wśród atakujących. Większość wyraźnie przywdziała dowolne zbroje, jakie wpadły im w ręce.
„Nie myślcie” — kołatało mu się po głowie. „Ta kobieta tu jest. Sto tysięcy koron czeka na was. Cholera, nie…”
Spod lasu, osłabiony odległością, nadleciał ostry dźwięk seanchańskiej trąbki sygnałowej i jeźdźcy ruszyli stępa, już rozsypując się w tyralierę, żeby ogarnąć zewnętrzne krańce wału.
— Rozwinąć sztandar, Macoll — rozkazał Mat. A więc te przeklęte koziesyny myślą, że mogą sobie zabić Tuon, tak? — Tym razem będą wiedzieć, kto ich zabija. Mandevwin, ty dowodzisz.
Mandevwin zawrócił gniadosza i stanął twarzą do frontu.
— Gotowi! — krzyknął, a podoficerowie i chorąży echem przekazali rozkaz.
Macoll zdjął skórzany futerał z drzewc sztandaru, pieczołowicie mocując go przy siodle, a sztandar rozpostarł się na wietrze — obrzeżony czerwonymi frędzlami biały kwadrat z otwartą czerwoną ręką pośrodku, pod którą wyhaftowano czerwienią słowa: Dovie’andi se tovya sagain.
„Czas rzucić kości” — przetłumaczył w myślach Mat, I tak też było. Zobaczył, jak Musenge mu się przygląda. Wydawał się całkiem spokojny jak na człowieka, ku któremu pędzi dziesięć tysięcy lanc.
— Gotowa, Aludra? — zakrzyknął Mat.
— Oczywiście, że jestem gotowa — odparła. — Żałuję tylko, że nie mam moich smoków! — Musenge przeniósł spojrzenie na nią. Żeby sczezła, powinna uważać, co mówi. Mai chciał, żeby te smoki były szokiem dla Seanchan, którym pierwszym przyjdzie stawić im czoło.
Jakieś może tysiąc dwieście kroków przed wałem szeregi lansjerów przeszły w kłus, w odległości sześciuset ruszyli galopem, ale nie tak szybkim, jak by mogli. Konie wyraźnie były zmęczone długim biegiem. Poruszały się ciężko i kołysały, Żaden z lansjerów jeszcze nie padł. I nie padnie, dopóki nie podjadą na kilkaset kroków. Niektórzy dzierżyli proporce, które powiewały za nimi, tu jakiś czerwony trójką t, tam zielony czy niebieski. Może były to barwy Domów, a może godła kompanii najemników. Niezliczone uderzenia końskich kopyt niosły się tętentem odległego gromu.
— Aludra! — wrzasnął Mat, nie oglądając się za siebie, Głuchy odgłos i zapach siarki oznajmił, że tuleja miotająca wystrzeliła w górę nocny kwiat, a po chwili następny huk towarzyszył wykwitowi czerwonej kuli nad głowami. Niektórzy jeźdźcy podnieśli ręce w górę, jakby zdumieni. Żaden wszak nie obejrzał się za siebie, gdzie Talmanes właśnie wyprowadzał z lasu za jeziorem trzy chorągwie kawalerii. Lance zostawili przy jucznych zwierzętach, ale każdy trzymał w pogotowiu krótki łuk. Rozsypali się w tyralierę, a potem ruszyli za nacierającymi, nabierają c pędu. Ostatniej nocy ich wierzchowce pokonały wprawdzie spory dystans, jednak w swobodnym tempie, poza tym cały ranek odpoczywały. Odległość między dwiema formacjami jeźdźców zmniejszała się z każdą chwilą.