Następnego ranka, jeszcze przed świtem, Luca kazał swoim ludziom zwinąć obóz. Wielkie, płócienne ściany, razem ze wszystkim innym, miały natychmiast trafić na wozy. To właśnie towarzyszące tym zajęciom okrzyki, łomoty i zamieszanie obudziły Mata. Od spania na podłodze był sztywny i otępiały. Zresztą przeklęte kości i tak nie dały mu się wyspać. Sny, jakie im towarzyszyły, potrafiły przepłoszyć najgłębszy sen. Na zewnątrz Luca miotał się bez kaftana i z latarnią w dłoni, bez przerwy wykrzykując rozkazy, które zapewne w większym stopniu przeszkadzały, niż pomagały, dopiero Petra, tak barczysty, że w ciemnościach przypominał niewysoki pagórek, choć przecież nie był wiele niższy od Mata, przerwał zaprzęganie czworokonnego zaprzęgu do jego oraz Clarine wozu i spróbował coś wyjaśnić. Światła było dość na rozmowę, przyświecał bowiem częściowo skryty za drzewami księżyc w trzeciej kwadrze, a latarnia przy koźle wozu rozlewała wokół kałużę przyćmionej jasności — na terenie całego obozu lśniły setki takich kałuż. Clarine wyprowadzała gdzieś psy, ponieważ odtąd większość czasu przyjdzie im spędzić w zamknięciu.
— Wczoraj... — Siłacz pokręcił głową i poklepał najbliższe zwierzę, koń cierpliwie czekał na dopięcie ostatnich popręgów i wcale nie potrzebował uspokajania. Może w ten sposób uspokajał siebie. Nocne powietrze było wprawdzie chłodne, ale nie lodowate, niemniej Petra miał na sobie ciemny kaftan i robioną na drutach czapeczkę. Żonę wciąż martwiło, że może się przeziębić, dbała zatem o niego nawet wtedy, gdy nie było to konieczne. — Cóż, wszędzie jesteśmy oby, rozumiesz, a wielu ludziom się wydaje, że z obcymi można sobie na dużo pozwolić. Za każdym razem, kiedy jednemu coś puścimy płazem, dziesięciu, o ile nie stu, zaraz skorzysta z okazji. Czasami możemy liczyć na lokalne władze i ich praworządność, ale tylko czasami. Ponieważ jesteśmy obcy i jutro nas już nie będzie, a też dlatego że ludzie uważają, iż obcy to nic dobrego. Musimy sami się bronić, walczyć o swoje, jeśli trzeba. Ale wtedy to znak, że czas już ruszać w drogę. Teraz jest tak samo jak kiedyś, gdy było nas z Lucą tylko parę dziesiątek, licząc koniuszych; w tamtych czasach zwinęlibyśmy obóz zaraz po odejściu żołnierzy. Z drugiej strony, w tamtych czasach nie było tyle pieniędzy do zarobienia — skończył sucho i przez parę chwil w milczeniu kręcił głową, może dumając nad chciwością Luki, może nad rozmiarami, do jakich rozrosło się widowisko. W końcu podjął dalej: — Ci trzej Seanchanie mają przyjaciół, a przynajmniej towarzyszy, którym nie spodoba się, jak ich potraktowano. I choć właściwie powinni mieć pretensje do pani chorąży, możesz być pewien, że wina spadnie na nas, ponieważ na nas mogą się odegrać, a na niej nie. Może oficerowie nie dopuszczą do złamania prawa czy naruszenia regulaminu, czy jak tam się to nazywa, ale pewności nie mamy. Pewne jest tylko, że tamci narobią kłopotów, jeżeli zostaniemy na kolejny dzień. Nie ma więc sensu zostawać, skoro miałoby to oznaczać walkę z żołnierzami, w konsekwencji kontuzje i niechybne kłopoty z prawem, w takiej czy innej postaci. — Było to najdłuższe przemówienie, jakie Mat kiedykolwiek słyszał z ust Petry, teraz tamten odkaszlnął, jakby sam zawstydzony tym, jak daleko się posunął. — Cóż — mruknął na koniec, pochylając się nad uprzężą. — Luca chce być jak najszybciej w drodze. A ty z pewnością zechcesz zajrzeć do swoich koni.
Mat niczego takiego nie chciał. W pieniądzach najlepsze było nie to, co można za nie kupić, ale to, że można było zapłacić komuś za wykonanie własnej pracy. Gdy tylko zdał sobie sprawę, że widowisko rusza w drogę, obudził czterech Czerwonorękich w namiocie, który dzielili z Chelem Vaninem, i kazał zaprząc konie do swojego wozu, do wozu Tuon, wydał też rozporządzenie co do brzytwy i Oczka. Krępy złodziej koni — od czasu spotkania z Matem nie ukradł jeszcze żadnego konia, ale wcześniej tym się wyłącznie zajmował — uniósł się na posłaniu na tyle tylko, żeby powiedzieć, iż wstanie, gdy inni wrócą, a potem zagrzebał się na powrót w koce i nim Harnan oraz pozostali wciągnęli buty, już chrapał. Umiejętności Vanina cieszyły się takim szacunkiem, że nikt nie powiedział słowa, a narzekania ograniczały się do wczesnej godziny, na co zresztą narzekaliby wszyscy — oprócz Hamana — gdyby nawet dać im spać do południa. Wiedzieli doskonale, że kiedy przyjdzie czas, Vanin odpłaci im po dziesięciokroć, nawet Fergin to rozumiał. Chudy Czerwonoręki nie był szczególnie bystry w żadnych sprawach prócz czysto żołnierskich, ale tutaj jego rozum jakoś funkcjonował. W wystarczającym zakresie.
Widowisko opuściło Jurador, zanim choćby rąbek tarczy słońca łypnął znad horyzontu — długi wąż wozów toczył się przez ciemność po szerokiej drodze, jego głowę stanowiła estetyczna makabra Luki ciągnięta przez sześć koni. Wóz Tuon jechał za nim, na koźle siedział Gorderan, tak barczysty, że prawie sam wyglądał na siłacza; Tuon i Selucia, w płaszczach z naciągniętymi kapturami, wcisnęły się po jego obu stronach. Tabory, klatki ze zwierzętami i zapasowe konie zamykały kolumnę. Z seanchańskiego obozu ich odjazdowi przyglądali się wartownicy — ciche postaci w zbrojach, maszerujące miarowym krokiem po perymetrze. Natomiast w samym obozie cicho nie było. Między namiotami stały w sztywnych szeregach cienie, wykrzykiwały wezwanie w miarowym rytmie, a inne im odpowiadały. Mat praktycznie rzecz biorąc wstrzymywał oddech do czasu, aż te okrzyki ucichły w dali. Jechał na Oczku obok wozu Aes Sedai, mniej więcej pośrodku długiej kolumny i krzywił się za każdym razem, gdy medalion chłodził skórę na piersiach, co zaczęło się, odkąd pokonali pierwszą milę drogi. Joline nie marnowała czasu. Fergin trzymając wodze plotkował z Metwynem o koniach i kobietach. Obaj byli szczęśliwi jak zające w kapuście, ale w końcu żaden nie miał pojęcia, co się dzieje w wozie. Na szczęście medalion nie robił się lodowaty, tylko chłodny, a i to tylko od czasu do czasu. Używały drobnych porcji mocy. Niemniej nie lubił być świadom jakiegokolwiek przenoszenia. Doświadczenie pouczało go, że w ślad za Aes Sedai idą kłopoty, którymi te nie wahały się obarczać innych, nie dbając o nic. Nie, w sytuacji gdy kości wciąż toczyły się w głowie, najlepiej znajdować się dziesięć mil od najbliższej Aes Sedai.
Najchętniej jechałby przy wozie Tuon, choćby dla możliwości porozmawiania z nią — cóż z tego, że Selucia oraz Gorderan słyszeliby każde słowo — ale kobietom nie należało pokazywać, iż mężczyźnie za bardzo zależy. Kiedy się orientowały, że tak jest, to albo natychmiast wykorzystywały własną przewagę, albo wyślizgiwały się niczym kropla wody na rozgrzanej i tłustej patelni. Tuon i tak nie miała kłopotów z wykorzystywaniem własnej przewagi, jemu zaś nie chciało się marnować czasu na jej ściganie. Wcześniej czy później wymówi słowa dopełniające ceremonii zaślubin, co jest pewne jak to, że woda jest mokra, ale w obliczu tej pewności, tym bardziej chciał się dowiedzieć, jaka ona jest — a z tym, jak dotąd, nie bardzo sobie radził. Przy tej małej kobietce łamigłówka kowala wydawała się ucieleśnieniem prostoty. Jak może się ożenić z kobietą, jeżeli jej nie zna? Gorzej, musiał znaleźć jakiś sposób, by stać się dla niej czymś więcej niż Zabaweczką. Małżeństwo z kobietą, która nie będzie go szanowała, to gorzej niż na co dzień nosić koszulę z żądeł czarnych os. W istocie sytuacja prezentowała mu się jeszcze bardziej ponuro: musiał ją skłonić, żeby jej na nim zależało, inaczej zacznie uciekać przed swoją żoną, walczyć z nią, by nie zrobiła zeń swego da’covale! Na dokładkę wszystko to należało zrobić w czasie, jaki pozostał, nim będzie musiał ją odesłać do Ebou Dar. Niezły pasztet, bez wątpienia smaczny dla jakiegoś bohatera z legend, małe co nieco na chwilę wytchnienia przed oczekującym go wielkim czynem, tylko przeklęty Mat Cauthon nie był żadnym przeklętym herosem. Cóż z tego — misję i tak trzeba było wykonać, a po drodze nie było miejsca na fałszywy krok.