Choć nigdy dotąd nie wyruszali w drogę o tak wczesnej porze, wszelkie nadzieje, że Luca będzie jechał szybciej, wkrótce się rozwiały. Słońce powoli wspinało się nad horyzont, powoli mijali kamienne zabudowania farm, wtulone w zbocza wzgórz, od czasu do czasu przydrożne sioło o domkach krytych dachówką lub strzechą, położone wśród otoczonych kamiennymi murkami pól wydartych lasom, gdzie mężczyźni i kobiety przyglądali się przejeżdżającym wozom, a dzieci biegły obok, póki nie zawołali ich rodzice — wreszcie, koło południa, dotarli do jakiejś większej miejscowości. Runnieński Bród. Nazwa rzekomo od położenia przy moście nad rzeką o takie właśnie nazwie, którą zresztą można było pokonać w dwadzieścia kroków, nie zanurzywszy się po drodze głębiej niż po pas. Mieścina do pięt nie dorastała Juradorowi, niemniej mogła się poszczycić czterema dwupiętrowymi gospodami z kamienia krytymi zieloną i błękitną dachówką oraz półmilowym placem ubitej ziemi między rzeką a miastem, gdzie kupcy zatrzymywali się na noc. Ogrodzone kamiennymi murkami pola farm jak okiem sięgnąć tworzyły szachownicę wzdłuż drogi, a może też i dalej, za wzgórzami po obu jej stronach. Na ile Mat potrafił dostrzec, zbocza gór też pokrywały. To dla Luki było dość.
Zarządził rozbicie płóciennych ścian na parceli w pobliżu rzeki, aby łatwiej było poić zwierzęta. Potem powędrował do wioski w kaftanie i płaszczu, które były tak czerwone, że Mata rozbolały oczy, i tak gęsto pokryte złotymi haftami gwiazd oraz komet, że Druciarz płakałby ze wstydu, gdyby musiał coś takiego wdziać. Zanim zdążył wrócić w towarzystwie trzech mężczyzn i trzech kobiet, nad wejściem pojawił się niebiesko-czerwony transparent, wozy i platformy dla artystów trafiły na swoje miejsca, a ściana z płótna była już prawie wzniesiona. Wioska nie była tak znowu odległa od Ebou Dar, niemniej mieszkańcy, jeżeli sądzić po stylu ubiorów, należeli do zupełnie innej krainy. Mężczyźni nosili krótkie, wełniane kaftany w jaskrawych barwach, ozdobione na ramionach i rękawach meandrowymi haftami, oraz ciemne, workowate spodnie wpuszczane w wysokie do kolan buty. Kobiety miały na głowach rodzaj uplecionych koczków, suknie zaś niemal dorównujące ozdobnością strojom Luki, na wąskich spódnicach mieniły się łąki kwiatów. Cała szóstka miała przy pasach długie noże i choć ich ostrza pozbawione były złowieszczych krzywizn, to dłonie szukały rękojeści, gdy tylko ktoś na nich bodaj spojrzał — i to akurat się nie zmieniło. Altaranie byli Altaranami, gdy szło o drażliwość. W skład szóstki wchodził burmistrz, czwórka właścicieli gospód oraz chuda, pomarszczona, siwowłosa kobieta w czerwieni, do której pozostali zwracali się z szacunkiem: Matko. Ponieważ burmistrz o wydatnym brzuchu był równie siwy co ona, nie wspominając już, że prawie łysy, a żadnemu z czwórki też nie brakowało siwych włosów, Mat doszedł do wniosku, iż kobieta musi być lokalną Wiedzącą. Gdy go mijała, uśmiechnął się i uchylił kapelusza, ona zaś zmierzyła go ostrym spojrzeniem i parsknęła w doskonałej imitacji zachowania Nynaeve. O tak, Wiedząca.
Luca oprowadzał ich w uśmiechach, gestykulował zamaszyście, kłaniał się ceremonialnie, zamiatał połami płaszcza, tu i tam przystając, prosząc żonglera lub trupę akrobatów, żeby pokazali coś gościom — dopiero gdy odeszli i znaleźli się stosownie daleko, uśmiech przeszedł w kwaśny grymas.
— Wstęp wolny dla nich, ich mężów i żon oraz dla wszystkich dzieci — warknął do Mata — a kiedy zjadą kupcy, mam się pakować. Wprawdzie nie powiedzieli tego wprost, niemniej dali jasno do zrozumienia, zwłaszcza Matka Darvale. Jakby ta dziura była w stanie ściągnąć do siebie tylu kupców. Łotry i złodzieje, Cauthon. Wieśniacy to wszystko łotry i złodzieje, a taki uczciwy człowiek jak ja zawsze pozostaje na ich łasce.
I choć wkrótce zajął się obliczaniem zysków, jakie pozostaną po uwzględnieniu promocyjnych zwolnień z opłat, do końca nie przestał narzekać, nawet gdy kolejka przed wejściem rozrosła się prawie do rozmiarów tamtej z Juradoru. Po prostu uwzględnił w swoich narzekaniach skrupulatnie wyliczone straty, spowodowane wcześniejszym o trzy, cztery dni wyjazdem z miasta soli. Teraz to były trzy, cztery dni, a prawdopodobnie zwlekałby do czasu, aż publiczność przestałaby w ogóle przychodzić. Może ci Seanchanie to była robota ta’veren. Mało prawdopodobne, niemniej myśl przyjemna. Poza tym wszystko to było już przeszłością.
Tak właśnie wyglądała ich podróż. W najlepszym razie dwie mile drogi, może trzy, ale za to niespiesznym tempem, a potem Luca znajdował większą wioskę lub najlepiej kilka leżących obok siebie, które uznał za warte postoju. Decydującą rolę w uznaniu miejsca za „warte postoju” odgrywał przemożny śpiew srebra. Nawet gdy po drodze mijali tylko zupełne dziury, niewarte wznoszenia płóciennych ścian — i tak nie było mowy o więcej niż czterech ligach — Luca rzucał hasło postoju. Nie chciał ryzykować obozowania przy drodze. Jeśli nie było szansy na zyski z przedstawienia, wybierał jakąś polankę, na której można było swobodnie rozstawić wozy, w zupełnej ostateczności targował się z przygodnym chłopem o prawo postoju na nieużywanym pastwisku. I przez cały następny dzień pomstował na poniesione wydatki, choćby wynosiły tylko jeden srebrny grosz. Luca naprawdę miał węża w kieszeni.
Karawany kupieckich wozów mijały ich w tę i we w tę, pędziły szybko, aż spod kół podnosił się kurz. Kupcom zależało, by dostarczyć towar na rynek tak szybko, jak się tylko da. Od czasu do czasu widywali tabor Druciarzy, ich wozy raziły oczy jaskrawością kolorów ustępujących tylko gustom Luki. Co dziwne, wszyscy zmierzali ku Ebou Dar, jadąc z podobną szybkością co Luca. Mało prawdopodobne, by jadący w drugą stronę dogonili widowisko. Dwie, trzy ligi dziennie, a kości toczyły się tak, że Mat nie mógł nie wyobrażać sobie najgorszych rzeczy czyhających za najbliższym zakrętem lub następujących na pięty. Można było oszaleć.
Pierwszego wieczoru przy Runnieńskim Brodzie poszedł zobaczyć się z Aludrą. Obok swego jasnoniebieskiego wozu wydzieliła mały obszar ograniczony wysoką na osiem stóp płócienną ścianą, z którego miała odpalić nocne kwiaty. Kiedy odchylił klapę i wszedł do środka, napotkał jej wściekły wzrok. Lampa górnicza stojąca na ziemi w pobliżu płótna oświetlała trzymaną w dłoniach ciemną kulę rozmiarów sporego melona. Runnieński Bród zasługiwał tylko na pojedynczy kwiat. Otworzyła usta, najwyraźniej po to, by go zrugać. Nawet Luca nie miał tu wstępu.
— Tuleje miotające — powiedział szybko, wskazując drewnianą tuleję z metalowymi okuciami, długości jego wzrostu i średnicy stopy, stojącą przed nią na szerokiej drewnianej podstawie. — Do tego potrzebujesz ludwisarza. Aby odlać tuleje miotające z brązu. Tylko nie rozumiem, po co ci one. — Pomysł wydawał się zupełnie bez sensu... przy odrobienie wysiłku dwóch mężczyzn było w stanie jedną z jej drewnianych tulei umieścić na wozie, obok reszty wyposażenia; brązowa tuleja wymagałaby dźwigu... ale na nic więcej nie potrafił wpaść.
Ponieważ stała odwrócona plecami do latarni, w cieniu nie widział wyrazu jej twarzy, a w uszach miał tylko przedłużającą się ciszę.
— Bystry młody człowiek... — oznajmiła na koniec. Pokręciła głową i paciorki w warkoczach zastukały cicho. Jej śmiech był niski i gardłowy. — Powinnam pilnować swego języka. Zawsze pakuję się w kłopoty, kiedy coś obiecam bystrym młodym paniczom. Nie powinieneś sądzić, że wtajemniczę cię w sekrety, od których będziesz się rumienił, w każdym razie nie teraz. Wygląda na to, że masz już dwie kobiety na karku, a ja nie chcę być trzecią.