Rozmowy z nią bywały niebezpieczne z innych jeszcze względów.
— Co wiesz o Smoku Odrodzonym? — zapytała któregoś wieczoru.
Zakrztusił się winem, a wirujące przed oczyma kolory, rozpłynęły się w ataku kaszlu. Wino zresztą smakowało jak ocet, jednak nawet Nerim miał ostatnio kłopoty ze znalezieniem dobrego trunku.
— Cóż, jest Smokiem Odrodzonym — powiedział, gdy doszedł do siebie, ocierając grzbietem dłoni wino z brody. Na moment stanął mu przed oczyma Rand: jadł posiłek przy wielkim stole z ciemnego drewna. — Co jeszcze można tu wiedzieć?
Selucia wdzięcznie napełniła mu pucharek.
— Dużo. Po pierwsze, zanim stoczy Tarmon Gai’don musi uklęknąć przed Kryształowym Tronem. Proroctwa są w tej sprawie zupełnie jednoznaczne, a ja jeszcze nawet nie wiem, gdzie on przebywa. Podejrzewam natomiast, że sprawa z każdą chwilą jest coraz bardziej nagląca, jeśli to on zadął w Róg Valere.
— Róg Valere? — zapytał słabym głosem. Niby co Proroctwa mówiły? — A więc został odnaleziony?
— Musiał zostać odnaleziony, nieprawdaż, skoro dobyty został z niego ton? — ucięła sucho, na ile to oczywiście było możliwe przy jej akcencie. — Widziałam raporty z miejsca, gdzie zadęto w Róg, z miejsca zwanego Falme, i wszystkie one były niepokojące. Nadzwyczaj niepokojące. Znalezienie tego, który zadął w Róg, czy był to mężczyzna, czy kobieta, może okazać się równie ważne jak znalezienie Smoka Odrodzonego. Masz zamiar grać tym kamieniem czy nie, Zabaweczko? — Zagrał tym kamieniem, ale równocześnie był tak wstrząśnięty, że barwy wirowały mu przed oczyma, nie układając się w żaden obraz. Po prawdzie, to ledwie był w stanie wykombinować swój następny ruch, mimo że na planszy ewidentnie miał przewagę. — Ostatnie twoje ruchy to same błędy — zauważyła Tuon, spod zmarszczonych brwi spoglądając na planszę, w tej chwili już podzieloną równo na pola kontrolowane przez białe i czarne. Praktycznie rzecz biorąc widział, jak próbuje rozszyfrować to, o czym mówili na początku tej nieszczęsnej gry. Rozmowa z nią była niczym wędrówka po kruszącej się grani stromego urwiska. Jeden zły krok i Mat Cauthon jest równie martwy, co zeszłoroczna baranina. Tyle że musiał iść po tej grani. Nie miał cholernego wyboru. Poza tym, bawiło go to. Do pewnego stopnia. Im więcej spędzał z nią czasu, tym więcej miał okazji, aby ta twarz w kształcie serca wryła mu się w pamięć i potem pojawiała, gdy tylko przymknął powieki. I wciąż z przodu czyhał ten jeden błędny krok. Widział prawie, jak się wreszcie potyka.
Przez kilka dni po tym, jak ofiarował jej wiązankę jedwabnych kwiatów, nie kupował żadnych prezentów. Wydawało się, że wyczuwa u niej delikatną nutę rozczarowania, kiedy tak przychodził z pustymi rękami. Wreszcie, cztery dni po wyjeździe z Juradoru, w chwili gdy słońce łypało znad horyzontu ku prawie bezchmurnemu niebu, poprosił ją i Selucie o opuszczenie purpurowego wozu. Cóż, zależało mu tylko na obecności Tuon, lecz próby rozdzielenia ich odnosiły zazwyczaj taki sam skutek jak próba rozdzielenia kogoś z jego cieniem. Natychmiast wspomniał o tym, niby żartem, one z jakiegoś powodu demonstracyjnie pominęły rzecz milczeniem. Dobrze było wiedzieć, że Tuon normalnie potrafi śmiać się z żartów, ponieważ czasami sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie miała poczucia humoru. Selucia, owinięta ściśle płaszczem z ciemnozielonej wełny, z kapturem naciągniętym na głowę i skrywającym czerwoną szarfę, spojrzała na niego podejrzliwie, w tym wszakże nie było nic osobliwego, zawsze tak patrzyła. Tuon nigdy nie kryła włosów pod chustką, jej osobliwe, czarne włosy kaptur niebieskiego płaszcza osłaniał w wystarczający sposób.
— Zamknij oczy, Skarbie — powiedział. — Mam dla ciebie niespodziankę.
— Uwielbiam niespodzianki — odrzekła, kryjąc swe wielkie oczy za osłoną dłoni. Przez chwilę uśmiechała się w oczekiwaniu, tylko chwilę, niestety. — Niektóre niespodzianki, Zabaweczko — zabrzmiał w tym ostrzegawczy ton. Selucia stała zaś niewzruszenie u jej boku i choć wyglądała na całkowicie spokojną, coś mu mówiło, że jest napięta jak kot przed skokiem. Podejrzewał, że ona nienawidzi niespodzianek.
— Zaczekaj tutaj — nakazał, a potem obszedł purpurowy wóz. Wrócił, prowadząc za uzdy Oczko i brzytwę, okiełznane i osiodłane. Klacz stąpała skocznie, ciesząc się z wolności. — Możesz otworzyć oczy. Myślę, że wybierzemy się na przejażdżkę. — Mieli przed sobą ładnych kilka godzin, wnioskując z ruchu wśród wozów, widowisko mogło być całkowicie opuszczone. Tylko z paru metalowych kominów snuły się smużki dymu. — Jest twoja — dodał i zesztywniał, a słowa uwięzły mu w gardle. Tym razem nie mógł się mylić. Podarował jej konia i znienacka turkot toczących się w głowie kości ścichł. Nie zwolniły, teraz był już pewien. Po prostu chodziło o więcej niż jeden komplet. Jedne kości zatrzymały się, gdy zawarł umowę z Aludrą, następne, kiedy podarował Tuon klacz. To samo w sobie było dziwne. Jakiż wpływ na jego los mógł mieć taki podarunek? Niemniej, na Światłość, już źle było gdy musiał się przejmować ostrzeżeniem jednego kompletu kości. Ile wciąż toczyło się w jego głowie? Ile decydujących momentów życia miał przed sobą? Tuon natychmiast podeszła do brzytwy i cała w uśmiechach obejrzała zwierzę, równie dokładnie jak wcześniej on. W końcu dla zabawy ujeżdżała konie, nieprawdaż? Konie i damane, niech się Światłość nad nią zlituje. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Selucia obserwuje go badawczo, a jej twarz stanowi nieprzeniknioną maskę. Przez konia czy dlatego że stanął jak słup? — To jest brzytwa — podkreślił, gładząc szeroki nos Oczka. Wałach ostatnio dużo biegał, ale nastrój brzytwy i jemu się udzielił. — Szlachta Domani kocha się w brzytwach, jest więc nadzwyczaj mało prawdopodobne, że zobaczysz jakąś poza Arad Doman. Jakie dasz jej imię?
— Dawanie imienia koniowi, na którym się jeszcze nie jechało, przynosi pecha — odrzekła Tuon, biorąc od niego wodze. Jej twarz jaśniała. W wielkich oczach płonął blask. — To znakomite zwierzę, Zabaweczko. Wspaniały dar. Albo masz takie dobre oko, albo niesamowite szczęście.
— Mam dobre oko, Skarbie — powtórzył ostrożnie. Wydawała się tak bardzo zadowolona, że trudno było to wytłumaczyć samą jakością brzytwy.
— Skoro tak mówisz. Gdzie jest wierzchowiec Selucii?
No, cóż. Warto było spróbować. Lecz bystry mężczyzna obstawiał różne wyniki gry, tak więc wystarczył jeden ostry gwizd i już Metwyn biegł z osiodłanym tarantowatym. Mat zignorował szeroki uśmiech, który rozciął bladą twarz tamtego. Czerwonoręki z Cairhien był pewien, że Matowi nie uda się zostawić Selucii, mógł się chociaż teraz nie naigawać. W opinii Mata tarantowaty wałach miał jakieś dziesięć lat i był dostatecznie łagodny dla Selucii — wedle jego wspomnień pokojówki dam rzadko kiedy bywały dobrymi jeźdźcami — ale kobieta obejrzała zwierzę równie skrupulatnie jak wcześniej Tuon swoje. A kiedy skończyła, obrzuciła Mata spojrzeniem, które jednoznacznie mówiło, że pojedzie na nim, aby nie robić z igły widły, niemniej jej zdaniem zdecydowanie nie jest pozbawiony wad. Kobiety potrafiły wiele przekazać pojedynczym spojrzeniem.
Kiedy opuścili pole, na którym koczowało widowisko, Tuon puściła konia stępa po drodze, potem truchtem, wreszcie kłusem. Nawierzchnię stanowiła tutaj ubita, żółta glina, wysadzana starymi brukowcami. Dobrze podkutemu koniowi nie powinna sprawiać kłopotów, a on zadbał, by brzytwę ponownie podkuto. Mat na Oczku dorównywał kroku Tuon, głównie po to, by móc się cieszyć oglądaniem uśmiechu na jej twarzy. Kiedy Tuon się cieszyła, surowy sędzia gdzieś znikał, a jej oblicze lśniło czystą rozkoszą. Tyle że oglądanie jej wcale nie było takie proste, ponieważ Selucia starała się jechać między nimi. Słomianowłosa była naprawdę wytrawną przyzwoitką, a sądząc po rzucanych z ukosa spojrzeniach i drobnych uśmieszkach, ogromną przyjemność sprawiło jej psucie mu szyków.