Выбрать главу

Z początku mieli drogę tylko dla siebie, wyjąwszy może parę wozów drabiniastych, ale po chwili pojawił się przed nimi tabor Druciarzy — kolumna krzykliwie pomalowanych wozów pełzła powoli na południe, towarzyszyły jej wielkie psy. Te psy stanowiły jedyną ochronę Druciarzy. Jadący na czele woźnica w wehikule pomalowanym czerwienią dorównującą wściekłością barwie kaftanów Luki, na dodatek obrzeżoną żółcią i podkreśloną żółcią i zielenią kół, na poły uniósł się w koźle, żeby spojrzeć w stronę Mata, a potem usiadł mówiąc coś do jadącej obok kobiety. Bez wątpienia donosił o uspokajającej obecności dwu kobiet. Druciarze z konieczności byli ostrożną gromadką. Cały tabor pognałby konie i uciekł przed pojedynczym mężczyzną, gdyby woźnica doszedł do wniosku, że ten stanowi zagrożenie.

Mijając wóz, Mat skinął tamtemu głową. Kaftan szczupłego, siwowłosego mężczyzny był równie zielony co koła jego wozu, a suknia żony była we wszystkich odcieniach błękitu — większość znakomicie nadawałby się dla artystów widowiska. Siwowłosy uniósł dłoń, żeby odpowiedzieć na pozdrowienie...

I wtedy Tuon znienacka zawróciła brzytwę i pogalopowała ku drzewom; poły płaszcza tylko powiewały jej za plecami. W jednej chwili Selucia puściła swego wałacha za nią. Przytrzymując ręką kapelusz, Mat zawrócił Oczko i ruszył ich śladem. Na wozach podniosły się okrzyki, ale nie zwrócił na nie uwagi. Widział tylko Tuon przed sobą. Gorączkowo zastanawiał się, o co jej chodzi. Z pewnością nie o ucieczkę, dałby sobie rękę uciąć. Najprawdopodobniej tylko droczyła się z nim, chciała zobaczyć, jak wyrywa sobie włosy z głowy. Jeśli tak, istniały wszelkie szanse, że jej się uda.

Oczko szybko dogonił tarantowatego i zostawił z tyłu nachmurzoną Selucię, smagającą wodzami kark swego wierzchowca, lecz dystans do Tuon i brzytwy nie zmniejszał się, a wkrótce pofałdowany teren przeszedł w niskie wzgórza. Spod kopyt obu koni podrywały się stadka przestraszonych ptaków, szare gołębie i nakrapiane brązowo przepiórki, czasami nastroszony, brązowy cietrzew. Jeśli klacz się wystraszy, wszystko może skończyć się katastrofą. Najlepiej wyszkolony koń może się potknąć i przewrócić, kiedy spod kopyta wyskoczy mu ptak. Co gorsza, Tuon pędziła jak szalona, nie zwalniając, skręcając tylko wtedy, gdy zarośla robiły się zbyt gęste, przeskakując drzewa zwalone przez dawne burze, jakby doskonale wiedziała, co jest po drugiej stronie. Cóż, żeby dotrzymać jej kroku, sam musiał pędzić jak wariat, choć krzywił się za każdym razem, gdy Oczko przesadzał pień drzewa. Niektóre grubością niemalże dorównywały jego wzrostowi. Wbijał obcasy butów w boki wałacha, zmuszając go do szybszego biegu, choć wiedział, że Oczko gna, jak tylko może. Zbyt dobrze wybrał tę przeklętą brzytwę. Las robił się coraz gęstszy.

Równie nieoczekiwanie jak przedtem rzuciła się do szaleńczej gonitwy, Tuon ściągnęła wodze; znajdowali się ponad milę od drogi. Wokół rósł starodrzew, między pniami zostało sporo wolnej przestrzeni — czarne sosny wysokie na czterdzieści kroków i szerokie rozłożyste dęby o gałęziach chylących się ku ziemi, a potem znów podnoszących ku słońcu; można je było ciąć w poprzek na blaty stołów, przy których dwanaście osób siadłoby wygodnie. Grube pnącza porastały na poły zagrzebane w ziemi głazy kamiennej odkrywki, ale prócz nich tylko pojedyncze pędy wybijały ponad ściółkę. Pod tak wielkimi dębami nic nie było w stanie urosnąć.

— Twój koń jest lepszy, niż się z pozoru zdaje — oznajmiła ta idiotka, kiedy do niej podszedł, i poklepała klacz po szyi. Och, cała była ucieleśnieniem niewinności, po prostu miła przejażdżka. — Może faktycznie masz dobre oko. — Kaptur płaszcza zsunął się z głowy i odsłonił gęstą krótką czuprynę, lśniącą jak czarny jedwab. Zdławił w sobie pragnienie, by ją pogłaskać po głowie.

— Żebyś sczezła, takie mam dobre oko — warknął, wciskając kapelusz na głowę. Wiedział, że powinien mówić bardziej niefrasobliwie, ale głos i tak zgrzytał niczym pilnik. — Zawsze jeździsz niczym ślepa kura, ty głupia? Mogłaś skręcić klaczy kark, zanim otrzymała imię. Gorzej, sama mogłaś skręcić kark. Obiecałem, że bezpiecznie odwiozę cię do domu, i mam zamiar dotrzymać słowa. Jeżeli za każdym razem, gdy wybierzesz się na przejażdżkę, masz zamiar próbować popełnić samobójstwo, nie pozwolę ci jeździć. — Pożałował ostatnich słów, gdy tylko je wypowiedział. Mężczyzna mógłby się roześmiać w obliczu takiej groźby, jeśli się miało szczęście, ale kobieta... Teraz pozostało mu tylko czekać na jej wybuch. Spodziewał się, że nocne kwiaty Aludry zbledną w porównaniu.

Nasunęła częściowo na głowę kaptur płaszcza. Przyjrzała mu się, przekrzywiając głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Na koniec pokiwała głową do jakichś swoich myśli.

— Dam jej na imię Akein. To znaczy “jaskółka”.

Mat zamrugał. To wszystko? Żadnego wybuchu?

— Wiem. To dobre imię. Pasuje do niej. — O co jej teraz chodziło? Ta kobieta prawie nigdy nie zachowywała się w sposób, którego po niej oczekiwał.

— Co to za miejsce, Zabaweczko? — zapytała, spod zmarszczonych brwi obserwując las. — Czy może powinnam zapytać, co tu było kiedyś? Wiesz może?

O co jej chodziło, gdy pytała, co to za miejsce? To był przeklęty las, i tyle. Nagle jednak to, co wydawało się wielkim głazem po prawej stronie, stało się wielką kamienną głową, lekko przekrzywioną na bok. Kobiecą głową, uznał; te okrągłe kamyki to pewnie miały być klejnoty w jej włosach. Posąg, którego stanowiła zwieńczenie, musiał być gigantyczny. Widać było tylko piędź kamienia, a nad poziom ziemi wystawały jedynie oczy. A ta długa, biała, kamienna odkrywka, po której płożyły się korzenie dębu, to był fragment spiralnej kolumny. Teraz już wszędzie wokół dostrzegał kawałki kolumn i wielkie obrobione kamienie, które najwyraźniej wchodziły w skład wielkiej budowli, oraz kamienny miecz długi na dwie piędzi; wszystko do połowy pokrywała ziemia. Z drugiej strony, przecież ruiny miast czy posągów można było znaleźć w wielu miejscach i nawet Aes Sedai nie zawsze wiedziały, czym były niegdyś. Otworzył już usta, żeby powiedzieć, że nie wie, i wtedy między drzewami ujrzał szereg trzech wysokich wzgórz, odległych może o milę. Środkowe wzgórze miało rozszczepiony wierzchołek, jakby gładko rozcięty klinem, natomiast wzgórze po lewej miało takie dwa. I wtedy zrozumiał. Na świecie nie mogło być wiele takich rzeźb terenu.

Wzgórza nosiły miano Tancerzy, a miasto nazywało się ongiś Londaren Cor i było stolicą Eharon. Droga, którą przemierzyli, była wybrukowana i biegła przez środek miasta rozciągającego się na mile wokół. Ludzie powiadali, że mistrzostwo w obróbce kamienia, które ogirowie przynieśli do Tar Valon, wcześniej ćwiczyli w Londaren Cor. Oczywiście mieszkańcy każdego miasta ogirów twierdzili, że ich jest ładniejsze niż Tar Valon, tym samym potwierdzając probierczą wartość architektury Tar Valon. Z miasta zachował wiele wspomnień — tańce na balu w Pałacu Księżyca, wędrówki po żołnierskich tawernach, gdzie wiły się tancerki w welonach, przyglądanie się Procesji Fletów podczas Błogosławienia Mieczy — ale dysponował też wspomnieniem dotyczącym tych wzgórz, wspomnieniem mającym prawie pięćset lat, z czasów, kiedy trolloki nie zostawiły z Londaren Cor kamienia na kamieniu, a Eharon umarło w krwi i ogniu. Dlaczego Nerevan i Esandara uznali za konieczne przeprowadzenie inwazji na Shiotę, jak ten kraj się wówczas nazywał, nie miał pojęcia. Te stare wspomnienia były tylko wyrwanymi fragmentami, niezależnie jak długi okres względnego czasu obejmowało każde z nich, całość była usłana wyrwami. Nie miał pojęcia, skąd wzięły się nazwy wzgórz ani czym było Błogosławieństwo Mieczy. Pamiętał wszelako, jak był lordem Esandaranem, jak walczył wśród tych ruin, pamiętał, że miał te wzgórza przed oczyma, gdy strzała przeszyła mu gardło. Padł nie dalej niż pół mili od miejsca, gdzie teraz siedział na Oczku, tonąc we własnej krwi.