A dolegała mu pamięć i przynajmniej tym razem nie chodziło o wspomnienia tamtych wszystkich obcych ludzi. Wspomnienia te zostały upchane w jego głowie, żeby wypełnić luki po jego własnych wspomnieniach, zresztą aż nadto skutecznie, jak się wydawało. Z pewnością pamiętał znacznie więcej dni, niż sam przeżył. Ale równocześnie utracił całe partie własnego życia, a inne wydawały mu się niczym koce przeżarte przez mole albo mgliste i zamglone krajobrazy. Zachował tylko fragmentaryczne wspomnienia o ucieczce z Shadar Logoth, nadzwyczaj blade o ucieczce na rzecznym statku Domona i tylko jedną rzecz widzianą w tym czasie pamiętał wyraźnie. Wieżę lśniącą niczym wypolerowana stal. Chory? Miał ochotę zwymiotować całą zawartość żołądka.
— Chyba wiem, gdzie znajduje się ta wieża, Thom. To znaczy, Domon wie. Ale nie mogę pojechać z wami. Eelfinn będą wiedzieć, że przybywam, może Aelfinn również. Żebym sczezł, być może już wiedzą o tym liście, ponieważ go przeczytałem. Może znają wszystkie słowa, jakie wypowiedzieliśmy. Nie wolno im ufać. Wykorzystają to bezwzględnie, jeśli tylko dać im możliwość. A jeżeli dowiedzą się, że przybywacie, wszystko sobie z góry zaplanują. Obedrą was ze skóry i zrobią sobie z niej uprząż. — Te wspomnienia były całkowite jego własne, ale w wystarczającym stopniu potwierdzały ten osąd. Patrzyli na niego, jakby zwariował, nawet Olver. Nie zostało mu nic innego, jak opowiedzieć o swoich spotkaniach z Eelfinn i Aelfinn. Przynajmniej tyle, ile było trzeba. Nie wspomniał, rzecz jasna, o odpowiedziach, które otrzymał od Eelfinn i obu darach Aelfinn. Dopiero wówczas, gdy spróbował wyjaśnić, co wydedukował na temat więzi, jaka do tej pory łączy go z Aelfinn i Eelfinn, konieczne okazało się odwołanie do cudzych wspomnień. Jak też natura uprzęży z jasnej skóry, noszonej przez Eelfinn, to również wydawało mu się ważne. I to, jak spróbowali go zabić. To było bardzo ważne. Jak powiedział, że chce odejść, i zapomniał dodać, że chce odejść żywy, a wtedy wyprowadzili go na zewnątrz i powiesili. Zdjął nawet chustkę, aby widok blizny dodał ciężaru słowom, a nadzwyczaj rzadko czynił to przy ludziach. Tamci trzej słuchali w milczeniu. Thom i Noal z najwyższą uwagą, Olver z rozdziawioną ze zdumienia buzią. Oprócz jego głosu żaden dźwięk nie zakłócał bębnienia deszczu o płótno namiotu. — Nic z tego, co powiedziałem, nie może opuścić ścian tego namiotu — zakończył. — Aes Sedai mają już dość powodów, żeby chcieć mnie dostać w swoje ręce. Jeżeli dowiedzą się o tych wspomnieniach, nigdy się od nich nie uwolnię. — Czy w ogóle kiedyś uwolni się od nich? Powoli dochodził do wniosku, że nigdy, mimo to nie należało dodatkowo kusić losu.
— Może ty jesteś krewnym Jaina? — zapytał Noal i równocześnie uniósł dłonie w przepraszającym geście. — Spokojnie, człowieku. Ta opowieść po prostu przekracza wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem. I wszystko, co zrobił Jain. Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli się do was przyłączę? Potrafię być przydatny w potrzebie, sam wiesz.
— Żebym sczezł, czy wszystko, co powiedziałem, weszło ci jednym uchem i wypadło drugim? Będą wiedzieli, że się zbliżam. Być może już wiedzą!
— To nie ma znaczenia — wtrącił Thom — przynajmniej dla mnie. Jak będzie trzeba, pójdę sam. Ale jeśli prawidłowo zrozumiałem — zaczął znowu rozkładać list, jego palce dotykały go nieomal pieszczotliwie — jedyną nadzieją na pomyśłny koniec jest to, abyś był jednym z trzech. — I siedział w milczeniu na łóżku, całkowicie nieruchomy, patrząc Matowi w oczy.
Mat ze wszystkich sił chciał uciec wzrokiem, ale nie potrafił. Przeklęta Aes Sedai! Ta kobieta z całą nieomal pewnością już nie żyła, a wciąż próbowała go zmusić, by został bohaterem. Cóż, bohaterów głaskało się po głowie, a potem odsuwało na bok, do czasu, aż bohater znowu będzie potrzebny. Oczywiście, jeśli najpierw udało im się ujść z życiem ze swoich bohaterskich przygód. A jakże często się nie udawało. Nigdy tak naprawdę nie ufał Moiraine, nawet jej szczególnie nie lubił. Tylko głupcy ufali Aes Sedai. Z drugiej strony, gdyby nie ona wciąż tkwiłby w Dwu Rzekach, wybierając łajno ze stodoły i dojąc krowy ojca. Albo by nie żył. Siedzi ten stary Thom, nic nie mówi, tylko patrzy. Tu tkwiła zasadzka. Lubił Thoma.
„Och, krew i krwawe popioły”.
— Żebym sczezł, jakem głupi — mruknął. — Idę.
Nad głowami rozbłysła błyskawica i światło zalało wnętrze namiotu, chwilę później po niebie potoczył się grzmot. Kiedy ucichł, zapanowała martwa cisza. W jego głowie również. Ostatni komplet kości zatrzymał się. Chciało mu się płakać.
11
Mordownia w Maderin
Mimo iż tej nocy wszyscy siedzieli do późna, następnego ranka karawana wozów wyruszyła nadzwyczaj wcześnie. Mat z piekącymi oczyma i szumem w głowie wyszedł z namiotu pod mroczne niebo i zobaczył spieszących wszędzie mężczyzn oraz kobiety z latarniami w dłoniach; wszyscy pokrzykiwali, żeby się spieszyć. Wielu poruszało się niepewnym krokiem ludzi, którzy nie zmrużyli w nocy oka. Z pewnością łączyło ich powszechne mniemanie, że im dalej znajdą się od wioski, którą na ich oczach pochłonęła ziemia, tym lepiej. Wielki, ekstrawagancki wóz Luki potoczył się po drodze, nim słońce zdążyło wzejść i znowu właściciel widowiska narzucił ostre tempo. Po drodze minęli dwie karawany kupieckie, liczące po jakieś dwadzieścia wozów, i powolny tabor Druciarzy — wszyscy zmierzali na południe. Nie minął ich nikt zdążający w przeciwną stronę. Im dalej, tym lepiej.
Mat podróżował w towarzystwie Tuon i choć tym razem Selucia nie czyniła żadnych wysiłków, by znaleźć się między nimi, i choć się starał, rozmowa jakoś się nie kleiła. Wyjąwszy okazjonalne spojrzenia, gdy droczył się z nią lub opowiadał żart, Tuon patrzyła prosto przed siebie, kaptur niebieskiego płaszcza skrywał jej twarz. Nawet żonglerką nie potrafił przyciągnąć jej uwagi. W jej milczeniu kryło się coś ponurego i to go martwiło. Kiedy kobieta milczy w obecności mężczyzny, ten zazwyczaj powinien się obawiać nadciągających kłopotów. W wypadku Tuon można było opuścić słowo: „zazwyczaj”. Mat wątpił wszakże, by powodem jej zasępienia wciąż jeszcze było wspomnienie o wiosce umarłych. Na to była zbyt twarda. Nie, nie, należało wyglądać kłopotów.
Minęła dobra godzina od wyruszenia w drogę, kiedy ich oczom ukazały się pofałdowane tereny farmy: szerokie pastwisko, na którym pasły się dziesiątki czarnopyskich kóz i wielki gaj oliwny. Chłopcy pielący ziemię między rzędami ciemno ulistnionych drzewek oliwnych porzucili swoje haczki i podbiegli do kamiennego murku, zza którego obserwowali przejazd widowiska, z podnieceniem wykrzykując pytania, starając się dowiedzieć, kim są, dokąd zmierzają, skąd przyjeżdżają. Z obszernych, krytych dachówką zabudowań farmy i dwu wielkich, krytych strzechą stodół wysypali się mężczyźni i kobiety, osłaniając dłońmi oczy. Mat z ulgą powitał ten widok. Martwi nie zwracali uwagi na żyjących.
Karawana toczyła się dalej i w miarę przebytej drogi pola i oliwne gaje występowały coraz częściej, póki całkowicie nie zajęły poboczy, odpychając las na co najmniej milę od traktu. Dobrze przed południem dotarli do bogatego miasteczka większego od Juradoru. Długa kolumna krytych plandeką kupieckich wozów właśnie wjeżdżała przez główną bramę, przy której straż pełnił oddział żołnierzy z halabardami, w lśniących, stożkowych hełmach i skórzanych kaftanach naszytych metalowymi krążkami. Oddział kuszników czuwał na szczytach dwu wież. Tak liczni zbrojni nasuwali podejrzenia, że lord Maderin, niejaki Nathin Sarmain Vendare, spodziewa się kłopotów, niemniej jeśli nawet tak było, nic więcej na to nie wskazywało. Pola uprawne i oliwne gaje sięgały pod kamienne mury miasta, co stanowiło widok z wojskowego punktu widzenia dość niezwykły i co pewne, w wypadku oblężenia mogło okazać się poważnym błędem. Luca musiał długo targować się z pewnym farmerem o prawo rozbicia na nieużywanym pastwisku, do karawany wrócił, mrucząc pod nosem, że właśnie zafundował łajdakowi nowe stado kóz. Szybko jednak doszedł do siebie, zaczął wszystkich poganiać i wkrótce stała już płócienna ściana. Pierwsze przedstawienie miało się odbyć dzisiaj, drugie wczesnym rankiem. Bardzo wczesnym. Nikt nie narzekał, nikt nie strzępił języka po próżnicy. Im dalej, tym lepiej.