Выбрать главу

— Ciebie też by zdzielił, gdyby mnie nie było w pobliżu — Mat poinformował Thoma, gdy ten go dogonił. Thom wyraźnie utykał. Z pewnością musiał być bardzo zmęczony, jeśli sobie na to pozwalał. — O mało tego nie zrobił. I czego się dowiedziałeś, żeby to było warte ryzyka?

— Gdyby ciebie nie było, gdybyś nie był taki wystrojony, nie zapytałbym — zachichotał Thom, gdy zanurzali się w miasto. — Pierwsza lekcja, jakie pytania zadawać, druga, równie ważna, kiedy pytać. Dowiedziałem się, że żadnych bandytów w okolicy nie ma, co zawsze lepiej wiedzieć, chociaż w sumie to nigdy nie słyszałem o bandach dostatecznie licznych, żeby mogły zaatakować naszą karawanę. Dowiedziałem się, że Seanchanie mają Nathina w garści. Albo posłuchał ich rozkazów odnośnie do liczebności wart, albo traktuje ich uwagi jak rozkazy. A co najważniejsze, dowiedziałem się, że zbrojni Nathina nie są przeciwko Seanchanom.

Mat zerknął na niego spod oka.

— Nie plują, wypowiadając to słowo, Mat. Nie krzywią się, nie zniżają głosu. Nie będą walczyć z Seanchanami, póki Nathin nie rozkaże, a on tego nie zrobi. — Thom westchnął ciężko. — Dziwna sprawa. Od Ebou Dar aż tutaj, wszędzie to samo. Ci obcy przychodzą, przejmują władzę, narzucają swoje prawa, niewolą przenoszące kobiety, a jeśli nawet szlachcie jest to nie w smak, niewielu prostych ludzi podziela jej odczucia. Oczywiście, chyba że krewnej lub żonie założą na szyję obrożę. Bardzo dziwne i źle wróży perspektywom ich wypędzenia. Z drugiej strony, Altara to Altara. Założę się, że w Amadicii czy Tarabon spotykają się ze znacznie chłodniejszym przyjęciem. — Pokręcił głową. — Musimy w to wierzyć, w przeciwnym razie... — nie powiedział, co w przeciwnym razie, ale nietrudno było sobie wyobrazić.

Mat zerknął na Tuon. Co czuła, słysząc, jak Thom mówi w ten sposób o jej ludzie? Nie powiedziała nic, tylko szła, spod kaptura ciekawie obserwując wszystko.

Domy o trzech lub czterech piętrach i ceglanych ścianach kryte dachówką, ograniczały szerokie, brukowane kamieniem ulice Maderin. Między nie wciskały się sklepy i gospody, których szyldy i godła kołysał silny wiatr. Nad łukowato sklepionymi drzwiami do stajni i domostw bogaczy świeciły wielkie latarnie, mniejsze przyświecały skromniejszym budynkom biedoty i oświetlały sznury prania, wiszące niemalże w każdym oknie. Wozy i taczki załadowane balami, skrzyniami i baryłkami, z pewnością pełne osławionych produktów przemysłowych Południa, powoli przeciskały się przez niezbyt gęsty tłum: mężczyźni i kobiety kroczyli żwawo, dzieci bawiły się w ganianego. Tuon wszystkiemu przyglądała się z tym samym zainteresowaniem. W równym stopniu jej uwagę przyciągał mężczyzna z przenośną osełką, krzyczący, że ostrzy noże i nożyczki do tego stopnia, iż są w stanie wykrawać marzenia, co chuda kobieta o ponurym obliczu, w skórzanych spodniach i z dwoma mieczami przytroczonymi na plecach. Bez wątpienia strażniczka karawany kupieckiej lub Myśliwy Polujący na Róg, tak czy siak, osobliwość. Piersiasta Domani w obcisłej, czerwonej sukni, właściwie prawie przezroczystej, z dwoma umięśnionymi strażnikami w łuskowych zbrojach, zasłużyła sobie na równie uważne spojrzenie co wygłodzony, jednooki handlarz szpilkami, igłami i wstążkami, w znoszonych wełnach. Tego rodzaju ciekawości nie zdradzała w Juradorze, może dlatego że tam interesowały ją głównie jedwabie. Tutaj próbowała wbić sobie w pamięć wszystko co widziała.

Thom wkrótce zaprowadził ich w labirynt krętych uliczek, z których większość zasługiwała na swoje miano tylko dlatego, że wybrukowano je kocimi łbami, wielkości złożonych pięści mężczyzny. Nad głowami wznosiły się budynki prawie tak wysokie jak te na głównej ulicy — sklepy na parterze, nieba właściwie nie widać. Większość tych bocznych uliczek była zbyt wąska, żeby zmieścił się w nich wóz — w niektórych miejscach Mat wcale nie musiał rozkładać szeroko rąk, żeby dotknąć przeciwległych ścian — i nieraz przyciskał Tuon do frontonu, żeby przepuścić turkoczącą po kamieniach wyładowaną taczkę, wśród głośnych przeprosin wykrzykiwanych przez niemającego zamiaru zwolnić taczkarza. W tej gmatwaninie przejść można było też spotkać tragarzy — szli przygięci niemal do ziemi ciężarem jakiejś beli czy skrzyni, opartej o zamocowaną na biodrach wyściełaną podpórkę. Na sam widok Mata rozbolały plecy. Przypomniało mu się, jak bardzo sam nienawidzi pracy.

Już miał zapytać Thoma, jak daleko jeszcze — Maderin nie było aż tak wielkie — kiedy dotarli do Białego Pierścienia, który znajdował się w jednym z tych najwęższych zaułków, w których można objąć ramionami cały prześwit uliczki. Budynek był z cegły, dwupiętrowy, mieścił się naprzeciw warsztatu wytwarzającego noże. Malowane godło wisiało nad czerwonymi drzwiami i na widok frywolnego pierścienia z koronki jego obawy powróciły. Pierścień pierścieniem, ale jeśli to nie była damska podwiązka, to chyba w życiu żadnej nie widział na oczy. Być może faktycznie nie była to mordownia, ale miejsca w ten sposób oznaczone zazwyczaj cieszyły się własnym rodzajem złej sławy. Poluzował noże w rękawach, w podeszwach butów, sprawdził te za połą kaftana, wreszcie wzruszył ramionami, żeby poczuć ostrze, które wisiało między łopatkami. Choć, jeśli sprawy zajdą aż tak daleko... Tuon z aprobatą pokiwała głową. Ta przeklęta kobieta aż umierała z pragnienia, by zobaczyć go w walce na noże! Selucia miała dość rozumu, by zmarszczyć brwi.

— Ach, tak — powiedział Thom. — Słuszna ostrożność. — I sam dokonał przeglądu swoich noży, co tylko pogłębiło niepokój Mata. Thom nosił przy sobie prawie tyle ostrzy, co on, w rękawach, za kaftanem.

Selucia zamigała palcami do Tuon i znienacka rozpętała się między nimi milcząca kłótnia. Oczywiście, wiadomo było, jak się skończy — w końcu to Tuon była panią Selucii, jak człowiek jest panem psa, a nikt nie spiera się ze swoim psem — ale kłótnia była porządna, a obie kobiety patrzyły na siebie z coraz większym uporem. Na koniec Selucia złożyła wreszcie dłonie i skłoniła głowę. Niechętne podporządkowanie rozkazom.

— Wszystko będzie dobrze — próbowała rozweselić ją Tuon. — Zobaczysz. Będzie dobrze.

Mat żałował, że sam nie ma takiej pewności. Wciągnął głęboki oddech, podał Tuon rękę i ruszył za Thomem.

W przestrzennej, wyłożonej boazerią wspólnej sali Białego Pierścienia znajdowało się ponad dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, w połowie byli wyraźnie obcy; siedziało się przy kwadratowych stołach pod sklepieniem z grubych belek. Wszyscy obecni byli dość schludnie odziani w niezłe wełny, pozbawione ekstrawaganckich zdobień, większość w parach rozmawiała nad winem, płaszcze wisiały na niskich oparciach krzeseł, niemniej trzech mężczyzn i jedna kobieta oddawało się grze w kości, kości były jaskrawoczerwone. Z kuchni dolatywały przyjemne zapachy — między innymi pieczonego mięsa. Najpewniej koźlina. Obok szerokiego, kamiennego kominka, na którym płonął skromny ogień i na którego gzymsie pysznił się cylindryczny zegar w oprawie z polerowanego mosiądzu, kołysząc biodrami, śpiewała wielkooka kobieta, wdziękami dorównująca Selucii — aby nie było w tej kwestii żadnych wątpliwości, bluzkę miała rozwiązaną prawie do talii — śpiewała do akompaniamentu cymbałów i fletu piosenkę o kobiecie zmieniającej kochanków jak rękawiczki. Głos miała lubieżny stosownie do słów. Żaden z gości najwyraźniej jej nie słuchał.

Wiosną poszłam na spacer po rosie, Młody Jac właśnie siano kosił, włosy miał jasne i oczy urocze. Dałam mu buzi, jak niby miałam się oprzeć? Dotykał mnie, głaskał, aż pora późna nastała Nie powiem, nie powiem, ile razy wzdychałam.