Выбрать главу

— Lordzie Perrinie? — powiedziała Tylee, on zaś wyciągnął z kieszeni kaftana dokument podpisany przez Suroth.

W miarę lektury brwi Falouna podjeżdżały coraz wyżej na czoło, na koniec palcem pogłaskał delikatnie woskową pieczęć, ale podobnie jak Tylee nie zakwestionował autentyczności dokumentu. Najwyraźniej Seanchanie byli przyzwyczajeni do takiego trybu załatwiania spraw. Z wyraźną ulgą zwrócił Perrinowi pismo i machinalnie wytarł dłonie o kaftan. A więc mimo wszystko nie czuł się w tej sytuacji swobodnie. Przyglądał się Perrinowi, próbując nadać swemu obliczu wyraz chytrej podejrzliwości, ale ostatecznie widniało na niej tylko pytanie, które wcześniej zadała mu generał sztandaru. Kim był, skoro dysponował takimi upoważnieniami?

— Potrzebuję też mapy Altary, kapitanie, oczywiście, jeśli ją posiadasz — ciągnęła dalej Tylee. — Poradzę sobie bez niej, ale dużo by mi ułatwiła. Interesuje mnie północno-zachodni region kraju.

— Światłość ci chyba sprzyja, generale — odrzekł tamten, schylając się, żeby z najniższego poziomu stojaka wyciągnąć zwinięty rulon. — Mam dokładnie to, czego ci trzeba. Całkowicie przypadkowo zaplątała się w zbiorze map Amadicii, które mi przydzielono. Dopiero teraz, kiedy powiedziałaś, przypomniałem sobie, że ją mam. Rzekłbym, zupełnie niezwykły uśmiech losu. — Perrin lekko pokręcił głową. A więc przypadek, a nie dzieło ta’veren. Nawet Rand nie był dostatecznie silnym ta’veren, żeby coś takiego sprokurować. Barwy zawirowały mu przed oczyma, ale przepędził je, nim zdążyły uformować się w wizję.

Faloun rozłożył mapę na stole, przytrzymał jej rogi obciążnikami w kształcie mosiężnych rakenów, a potem pozwolił generał przyglądać się jej przez chwilę i znaleźć punkty orientacyjne. Mapa była tak duża, że pokrywała cały stół i ukazywała dokładnie to, o co poprosiła, wraz z wąskimi pasami Amadicii i Ghealdan; odwzorowanie było nadzwyczaj szczegółowe, maleńkimi literami wypisano nazwy miasteczek, wiosek, rzek, a nawet strumieni. Perrin zdawał sobie sprawę, że patrzy na dzieło mistrza kartografii, znacznie lepsze niż większość map, z jakimi miewał do czynienia. Może to jednak sprawa ta’veren? Nie. Niemożliwe.

— Tutaj znajdą moich żołnierzy — powiedziała rozciągając samogłoski i wskazując palcem punkt docelowy. — Mają wyruszyć natychmiast. Jeden awiator na każdego rakena i żadnego osobistego inwentarza. Polecą nocą, start najszybciej jak się da. Chcę, żeby dotarli na miejsce jutro przed wieczorem. Morat’rakeny będą podróżować z obsługą naziemną. Wymarsz w ciągu najbliższych paru godzin. Zarządź zbiórkę i przygotowania.

— Furmanki — powiedział Perrin. Neald nie potrafił stworzyć dostatecznie dużej bramy, żeby wóz się w niej zmieścił. — Sprzęt muszą zapakować na furmanki, nie na wozy. — Faloun zdumiony, bezgłośnie obracał w ustach to słowo.

- Furmanki — zgodziła się Tylee. — Zajmij się tym, kapitanie.

W bijącej od niego woni Perrin wyczuwał gotowość, którą zinterpretował jako gotowość do zadawania dalszych pytań, ale tamten tylko skłonił się i powiedział:

— Twoje rozkazy, generale sztandaru, zostaną wypełnione co do joty.

Kiedy w towarzystwie kapitana wrócili do pierwszego pomieszczenia, zastali w nim już zupełnie inny rozgardiasz. Urzędnicy uwijali się wszędzie, szaleńczo wymiatając lub dobijając miotłami pozostałe jeszcze insekty. Niektóre kobiety płakały, wymachując miotłami, paru mężczyzn wyglądało, jakby też miało na to ochotę, a wszędzie było czuć grozę. Po martwym chłopaku nie zostało nawet śladu, Perrin jednak zauważył, że sprzątający stawiają uważnie stopy i omijają miejsce, na którym padł. Po żukach również próbowali nie deptać, co z kolei wymagało akrobatycznego niemalże balansowania na czubkach palców. Kiedy Perrin w drodze do drzwi brutalnie przeszedł po resztach insektów, zatrzymali się i zagapili na niego.

Na dworze nastroje były spokojniejsze, ale niewiele. Żołnierze Tylee wciąż stali w szeregu ze swymi wierzchowcami, a Neald roztaczał wokół siebie atmosferę demonstracyjnej obojętności, włączywszy w to okazjonalne ziewanie i afektowane zasłanianie ust dłonią. I tylko sul’dam uspokajająco poklepywała drżącą damane i szeptała jej do ucha ciche słowa, a żołnierze w niebieskich kurtkach, znacznie liczniej zebrani, w małych grupkach rozmawiali z przejęciem. Cairhienianie i Tairenianie podbiegli natychmiast do Perrina, prowadząc swoje konie i gadając jeden przez drugiego.

— Czy to prawa, mój panie? — zapytała Camaille z twarzą wykrzywioną strapieniem.

Jej brat, Barmanes, dodał niespokojnie:

— Czterech ludzi wyniosło stąd coś w kocach, ale nawet nie potrafili patrzeć na to, co nieśli.

Wchodzili sobie w słowo, pachnieli niepohamowaną prawie paniką.

— Powiadają, że zwymiotował żuki...

— Mówią, że żuki przez niego wygryzły sobie drogę na świat...

— Światłości, zmiłuj się nad nami, wymiatają żuki na dwór, już po nas...

— Żeby sczezła ma dusza, to Czarny wyrywa się na wolność... — i potem mówili jeszcze inne tego rodzaju rzeczy, równie pozbawione sensu.

— Cisza — ostro powiedział Perrin i, o dziwo, zamilkli jak nożem uciął. Zazwyczaj woleli się z nim droczyć, twierdząc, że nie służą jemu, lecz Faile. Teraz zastygli, wbijając w niego spojrzenia, czekając, aż uspokoi ich strachy. — Człowiek zwymiotował żuki i umarł, ale żuki są zupełnie zwyczajne, można je znaleźć pod każdym spróchniałym drzewem. Potrafią mocno uszczypnąć, kiedy się na którymś siądzie, i to wszystko. Najprawdopodobniej było to jakieś paskudne dzieło Czarnego, skoro jednak nie ma nic wspólnego z uwolnieniem lady Faile, nie powinniśmy poświęcać mu cennej uwagi. Uspokójcie się i weźcie do roboty.

Dziwne, ale poskutkowało. Niejeden policzek pokrył się rumieńcem, a woń strachu zastąpił — a przynajmniej zdławił — zapach wstydu wywołanego świadomością, że tak łatwo stracili panowanie nad sobą. Wyglądali na zupełnie zdruzgotanych. Dopiero kiedy dosiedli koni, przyrodzony charakter wziął górę i odzyskali nieco pewności siebie. Najpierw jeden, potem któryś następny zaczął się przechwalać bohaterskimi czynami, jakich dokona dla uwolnienia Faile i wkrótce znowu tylko o tym na przemian gadali. Wiedzieli, że to czyste przechwałki, ponieważ każdą kwitowały wybuchy gromkiego śmiechu, mimo to każda następna wypowiedź była bardziej fantastyczna od poprzedniej.

Kiedy z rąk Carlona brał wodze Stayera, zdał sobie sprawę, że generał sztandaru znowu mu się przygląda. Co w nim widziała? Czego spodziewała się dowiedzieć?

— Dlaczego odesłali wszystkie rakeny?

— Powinniśmy się tym zająć dopiero w drugiej czy trzeciej kolejności — odpowiedziała, sadowiąc się w siodle. — Wciąż jeszcze muszę zdobyć a’dam. Zasadniczy cel naszej wizyty tutaj dotąd od siebie odsuwałam... może wmawiając sobie, że nie powinno być z tym najmniejszych problemów... ale równie dobrze możemy przejść do sedna. Czas poddać prawdziwej próbie ten dokument, jeśli się nie uda, starania o a’dam nie będą miały sensu. — Kruchy sojusz i niewielkie zaufanie.

— Dlaczego? Wszystko poszło dobrze.

— Faloun jest żołnierzem, mój panie. Teraz będziemy rozmawiać z funkcjonariuszem imperialnym — ostatnie słowa wypowiedziała z lekką pogardą. Zawróciła gniadosza i nie miał innego wyjścia, jak dosiąść swego konia i pojechać za nią.