Выбрать главу

– O co tu chodzi? – Mock nabił kluskę na widelec i zastygł. – Widziałem, że o czymś z nią długo konferowałeś, kiedy tu wchodziliśmy… Myślałem, że pytałeś o wolny stolik… Może mi wytłumaczysz w końcu…

Popielski przeniósł wzrok na kelnera Helmuta, który zbliżył się do ich stolika. Był to barczysty młodzieniec o twarzy ze śladami po ospie.

– Służę szanownemu panu. – Stanął obok nich w przepisowej pozie.

– Niech się pan napije, panie Helmucie, za moje zdrowie. – Popielski jemu też wręczył pięćdziesiąt groszy. -Możemy mówić po niemiecku?

– Mówić tak, napić nie – kelner wydukał po niemiecku, rozejrzał się po sali, lecz schował monetę do kieszeni. – Teraz nie mogę pić.

– A kto mówi, że teraz? – Popielski odkroił gruby plaster golonki i przesunął po nim nożem, zostawiając gruby nalot chrzanu. – Napije się pan później, a teraz to nam pan coś powie. Pańska koleżanka wspomniała, że pół roku temu był u państwa klient o odrażającej urodzie. A pan go obsługiwał… To może być bardzo ważne, ten człowiek może być niebezpiecznym mordercą – ostatnie słowa Popielski wypowiedział prawie szeptem, pokazując kelnerowi policyjną odznakę. – Może jest pan w posiadaniu niezwykle cennych informacji. Zechce pan nam je przekazać?

– Nie rozumiem jednego słowa. „Odrażający”? – Helmut był najwyraźniej zaaferowany.

– Brzydki jak małpa – wtrącił się Mock.

– Pamiętam go. – Kelner rozpromienił się. – Był rzeczywiście brzydki jak małpa i zabrudził całą serwetę… Coś na niej pisał… Zwróciłem mu uwagę. Przeprosił i nawet zapłacił za pranie. To wszystko, co pamiętam.

– Ejże, panie starszy – Popielski uśmiechnął się przyjaźnie – na pewno pan pamięta o wiele więcej… Niechże pan z nami usiądzie, napije się piwka albo wódeczki…

– Nie mogę przysiadać się do gości. – Helmut znów obejrzał się w stronę baru.

– Co zamówił ten klient? – zapytał Mock.

– Nie wiem, ale chyba to, co na ogół. Kluski śląskie i roladę. A potem poszedł. Więcej nie pamiętam. To było tak dawno…

– A co pisał na tej serwecie, pamięta pan? – Popielski podniósł do ust trzęsąca się skórkę, zbrązowiałą od musztardy.

– Nie, nie pamiętam. Zapisał całą serwetę. Nie do użytku.

– No co? List? Jakieś słowa? – Mock w odróżnieniu od Popielskiego nie przełknął ani kęsa.

– A gdzie tam! – Helmut potarł się w czoło. – Nie, on coś obliczał. Pisał liczby! I to atramentem! Serweta się nie chciała sprać!

– I pewnie ją wyrzuciliście? – zapytał Mock z rezygnacją w głosie.

– No tak. Co było robić? Przepraszam, ale muszę do gości.

Helmut ukłonił się i odszedł. Mock westchnął, zjadł kluskę, a potem wbił widelec w golonkę. Nie zdążył jejjednak podnieść do ust. Jego przedramię Popielski mocno przycisnął do stołu. Był cały napięty. Niemiec przyglądał mu się z otwartymi ustami, w których nie dane było zniknąć kawałkowi mięsa. Z golonki spływał teraz tłuszcz i kapał na obrus.

– Przyjechał tu z daleka, powtarzam „z daleka”, fałszywy hrabia, spotkał się matroną Nowoziemską, która poleciła mu ten lokal, powypisywał jakieś liczby na serwecie – Popielski przyciskał rękę Mocka do stołu, a żyły nabrzmiewały na jego czole – i w przerwie pogryzł Marię Szynok. A dwie pierwsze pogryzione ofiary znaleziono w okolicy Lwowa. Wiesz, jaka jest europejska stolica matematyki?

– Co to ma do rzeczy?

– Wiesz czy nie wiesz?

– No nie wiem… Chyba Getynga. Albo Paryż, Berlin?

– Nie, mój drogi – w głosie Popielskiego zabrzmiała duma. – Lwów. Właśnie moje miasto.

– Wiem, co chcesz powiedzieć. Że Minotaur jest matematykiem, który kreślił na serwecie wzory. A w liście do biura matrymonialnego pisał, że przyjedzie z daleka. Połączyłeś te dwa fakty. Ale przecież równie dobrze mógł być człowiekiem interesu i mieszkańcem Warszawy, który w wolnej chwili podlicza zyski… Wasza stolica też jest chyba daleko. I daj mi w końcu zjeść tę golonkę, do jasnej cholery!

– Wiesz, że we Lwowie jest słynna kawiarnia „Szkocka”, gdzie spotykają się matematycy? – Popielski puścił przedramię Mocka. – I wiesz, że przez całe lata pisali oni tam na serwetach albo po blacie stolika tak jak ten fałszywy hrabia? Może on też tam bywał i ten nawyk mu został?

– No może… – Mock żuł ze smakiem kęs golonki. – Rozumiem, że chcesz wracać do swojego miasta… I nie masz ochoty tłumaczyć się przed tym komisarzem Holewą, czy jak mu tam… Ale to tylko dwie informacje i twoja intuicja. I z tego powodu mamy wracać? Przecież tu jeszcze mamy wiele do roboty. Na przykład wypytać sąsiadów tej dziewczyny…

– Powiedziałeś, że połączyłem przypadkowo dwie informacje. Ale jest jeszcze fakt trzeci i najważniejszy. Powinienem od niego zacząć. To dlatego pojedziemy najbliższym pociągiem do Lwowa. Wiesz, jak się nazywa nasz hrabia? Jak się przedstawił w liście? „Hrabia Hugo Dionizy von Banach”. A wiesz, kim są profesor Hugo Dionizy Steinhaus i profesor Stefan Banach?

– Nie.

– Właśnie tak! – Popielski starannie ułożył resztki kapusty na ocalałych kawałkach golonki. – Są lwowskimi matematykami i bywalcami tej knajpy, gdzie się pisze po serwetach. Jedźmy, wstąpimy jeszcze na chwilę do „Matrimonium” i może tam zdobędziemy inne wiadomości. Żałuję, że nie wypytaliśmy pani Nowoziemskiej o akcent tego goryla, bo jestem pewien, że ta spostrzegawcza kobieta zauważyła w nim jakieś lwowskie osobliwości.

Katowice, poniedziałek 1 lutego 1937 roku,

godzina druga po południu

Pani Klementyna Nowoziemska miała zwyczaj jeść obiad około drugiej w pobliskiej restauracji „Teatralna”. Zamykała wtedy biuro, a na jego drzwiach wywieszałainformację „Przerwa obiadowa. Biuro czynne od 15.30”. Tak też zrobiła i dzisiaj. Włożyła futro z soboli i mały kapelusik z kwiatkiem, umocowanym na fantazyjnej pętelce, po czym ruszyła ku drzwiom z torebką pod jedną pachą, z kartonową wywieszką – pod drugą. Drzwi się otworzyły. Stanął w nich niewysoki mężczyzna w płaszczu i kapeluszu oraz z laską.

Właśnie idę na obiad. – Pani Klementyna stuknęła pomalowanym na czerwono paznokciem w lakierowaną wywieszkę. – Chce mi pan towarzyszyć? Równie dobrze tam możemy porozmawiać.

Pierwszy cios, który otrzymała, omal nie złamał jej oczodołu. Ciepła krew zalała oko, na czole wyrosła czerwona pręga, która szybko zaczęła sinieć. Uderzenie odrzuciło panią Nowoziemską na ścianę pokoju. Zsunęła się po niej z wyprostowanymi nogami i ciężko upadła na kość ogonową. Napastnik odkręcił dolną część swojej laski, uwalniając dziesięciocentymetrowy stalowy szpic. Podniósł ręce i wbił jej w głowę stalowy szpikulec, który z równą łatwością przeszedł przez kości czaszki, jak i przez kapelusz. Wcisnął i wkręcił szpikulec do oporu. Był miłosierny. Nie chciał, aby widziała, jak pochyla się nad nią, wbija nóż w jej policzek, głęboko go nacina, a potem w miejsce nacięcia wsuwa górne zęby. Nie chciał, by widziała, jak odrzuca głowę i czerwony miąższ kląska o posadzkę.

Część II

Komnata Minotaura

/…/ każde zaniedbanie jest świadome, każde przypadkowe zetknięcie jest uplanowanym spotkaniem, każde upokorzenie – karą, każde fiasko – tajemniczym zwycięstwem, każda śmierć – samobójstwem.

Jorge Luis Borges, Deutsches Requiem (przeł. Zofia Chądzyńska)

Worochta, poniedziałek 8 lutego 1937 roku,

godzina czwarta po południu

Rita Popielska szusowała po Jelenim Stoku, który prowadził od niedawno wybudowanego schroniska po ciemny pas buków. Jej zgrabna sylwetka, jasna, porcelanowa cera oraz policzki, które od mrozu i wiatru nabrały barwy rumianych jabłek, zwracały powszechną uwagę. Podczas schroniskowych posiłków starsze panie patrzyły na Ritę z lekką pogardą, zakładając, iż każda piękna dziewczyna prędzej czy później zostanie ulicznicą lub utrzymanką, młodsze – z zazdrością, panowie zaś – albo z pożądaniem, albo z bezsilną rezygnacją. Ona sama, nie zdając sobie nawet sprawy, iż wywołuje tak różnorodne uczucia, oddawała się śnieżnym rozrywkom z takim zapamiętaniem, jakby każdy dzień był ostatnim dniem zimowych wakacyj. Z ciotką Leokadią, która nieustannie grała w bridża, miała kontakt tylko w restauracji przy posiłkach. Nawet jednak wtedy nie musiała znosić jej ironicznych spojrzeń ani mędrkowatych uwag, ponieważ przy ich stoliku od pierwszego dnia wywalczyli sobie miejsce dwaj bracia, panowie Krzemiccy, z których młodszy, Adam, był studentem Politechniki Lwowskiej, a starszy, Zygmunt – podchorążym z Pułku Strzelców Kresowych w Stanisławowie. Rita z radością rzucała się podczas posiłków w błyskotliwą i pełną flirtów rozmowę z oboma młodzieńcami, zwłaszcza gdy ciotka Leokadia, przełknąwszy zaledwie kilka kęsów, biegła w stronę zastawionego palmami foyer, skąd dochodził zapach cygar i szelest tasowanych kart. Rita – dziewczę płoche i niestałe w zainteresowaniach – bardzo często z beztroskim uśmiechem przerywała rozmowę z braćmi, którzy jeden po drugim czerwienili się jak uczniacy, porzucała ich w pół słowa i biegła do swojego pokoju, aby tam przebrać się w ciepłe majtki, grube pończochy, wąskie narciarskie spodnie oraz dwa zakopiańskie swetry; czapki nigdy nie nosiła, gdyż wełna gryzła ją i drapała w głowę. A potem pędziła z nartami na stok i zjeżdżała w szalonym tempie w dół, z rozwianym czarnymi włosami, pozostawiając za sobą i braci Krzemickich, i kilku innych gimnazjalistów czy studentów, którzy na darmo starali się dorównać wysportowanej pannie. Było to prawie niewykonalne – dogonić dziewczynę, która na nartach jeździła od piątego roku życia i każde wakacje zimowe spędzała w Karpatach.