Ojciec, rzeczywiście dożywający już swoich dni, przywitał syna marnotrawnego ze łzami i bez szemrania wręczył mu czek na sumę żądaną przez barona von Criegern. Młodzieniec ucieszył się nie tylko tym, że w końcu spłaci swój dług i uwolni się od gangstera, lecz przede wszystkim tym, że oto kończą się szaleństwa i nadchodzi czas stabilizacji. Ojciec umrze, a on, jako jedyny spadkobierca, obejmie zarząd dobrze prosperującego majątku ziemskiego, ustatkuje się, ożeni, osiądzie w Baranich Peretokach, no może czasami tylko odwiedzi jakiś tajny klub w dużym mieście… Juliusz hrabia Woroniecki przejrzał najwyraźniej plany syna i pokazał mu swój testament. Był w nim zapis, iż majątek przejdzie na rzecz potomka tylko wtedy, gdy ten w ciągu dwóch lat zdobędzie tytuł doktora filozofii w zakresie matematyki lub logiki. „Twój geniusz nie może zostać zmarnowany”, tak brzmiały ostatnie słowa starego hrabiego.
Woroniecki bez większego trudu podniósł krzesło wraz z Popielskim. Postawił je i znów wszedł na prowizoryczną scenę. Usiadł okrakiem na odwróconym krześle, oparł brodę na jego oparciu i wpatrywał się w fioletowe uszy komisarza.
– Byłem załamany – powiedział – ale mam w sobie chyba coś z księdza, jak pan zauważył, bo Bóg nade mną czuwał. Na pogrzeb mojego ojca przyjechał jego dawny uczeń, chłopiec z ludu, który wykazywał wielkie zdolności matematyczne. Była to właśnie taka wiejska perła, którą wyłowił szlachetny hrabia i której zapewnił edukację. Tak… Wtedy właśnie, na pogrzebie ojca, spotkałem Minotaura.
Woroniecki wstał i wyszedł przez drzwi, których Popielski nie widział, ponieważ zasłaniał je parawan. Po chwili deski podłogi zadudniły. Hrabia znów się pojawił na scenie. Nie był sam. Przy jego kolanach warowała bestia.
Woroniecki w lewej dłoni dzierżył gruby łańcuch. Drugi jego koniec obwiązywał szyję Zdzisława Potoka. Nagi więzień miał skrępowane ręce na brzuchu, a nogi – w kostkach. W jego ustach tkwił knebel. Czapa gęstych włosów była pokryta jakimś smarem. Na białawym, zarośniętym włosami ciele były widoczne czerwone ślady otarć, strupy ran i skórnych wyprysków. Pod skórą napinały się potężne i dobrze wyrobione mięśnie. Potok, pochylony, patrzył spode łba na Popielskiego. W jego ustach poruszył się lekko knebel. Minotaur się śmiał. Komisarz na chwilę zapomniał o Ricie. Poczuł, jak pulsuje mu krew w skroniach. Nie wytrzymał i rzucił się wściekle do przodu wraz z krzesłem.
– Niech się pan nie denerwuje, komisarzu – uśmiechnął się hrabia Woroniecki. – Zaraz pan dostanie tego potwora w swoje ręce. Ale najpierw historia o młodzieńcu, którego życie jest dowodem na istnienie boskiej opatrzności. Otóż, jak panu mówiłem, spotkałem Potoka na pogrzebie mojego ojca. Zaintrygował mnie swoją brzydotą, bo lubię wszelkich odmieńców. Zaprosiłem go na stypę i długo rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o nim wszystkiego. Że studiował matematykę w Krakowie, że chciał się naukowo poświęcić logice, że krakowscy uczeni go nie doceniali i wyśmiewali jego pomysły. Nie chcieli wyjść poza swoje wąskie poletka naukowe. A Potok zamierzał, idąc w ślad za pracami Łukasiewicza, badać teksty starożytnych logików przy zastosowaniu matematycznego instrumentarium. Krakowscy uczeni odsyłali go do filologów, ci z kolei nie chcieli z nim rozmawiać, nie mając pojęcia o matematyce.
Potok rozczarował się ciężko, przerwał studia, wyjechał z Krakowa i został jakimś guwernerem w majątku koło Brodów. Ale wróćmy do rzeczy. Po pogrzebie mojego ojca rozmawiałem z Potokiem długo w noc i zaproponowałem mu, by napisał za mnie pracę doktorską. Obiecywałem mu za to złote góry, ale on nie chciał. Chciał tylko kobiet. Parsknąłem w myślach śmiechem. To nie był dla mnie żaden kłopot. Ale po chwili przestałem się śmiać. Potok chciał tylko dziewic. Zażądał ich trzech: jednej na początku pisania pracy, jednej w połowie i jednej niejako na deser – Woroniecki roześmiał się ze swojego dowcipu – po napisaniu pracy. Nie wytłumaczył mi zresztą, skąd takie zachcianki, ale ja jestem tolerancyjny. Wiele dziwactw w życiu widziałem.
Przerwał, usiadł w fotelu i zapalił papierosa.
– Widzę, że jest pan bardzo zainteresowany, komisarzu. – Uśmiechnął się do Popielskiego. – No to niech pan słucha. Teraz dopiero się zacznie! Wynająłem dla Potoka mieszkanie na Żulińskiego, niedaleko mojej tajnej garsoniery, w której raz na jakiś czas odbywałem dyskretne spotkania. Moja dawna znajoma, Klementyna Nowoziemska, obiecała mi pomóc w całej sprawie, oczywiście nie za darmo. Zażądała jednak takiego honorarium, że aż mnie zatkało. Ale nie targowałem się. Po miesiącu znalazła mi najprawdziwszą dziewicę z Tarnowa. Spotkałem się z nią kilkakrotnie i co tu kryć, rozkochałem ją w sobie dość szybko. Zaproponowałem jej wspólną wycieczkę w Karpaty i zabrałem ją tam moim autem. Po drodze, pod Mościskami, udałem, że auto mi się zepsuło. Zapadał wieczór. Wysłałem ją do hotelu. Niby ze względów obyczajowych kazałem jej zameldować się pod fałszywym nazwiskiem.
Miała tam na mnie czekać. A doczekała się Minotaura.
Woroniecki zmienił się na twarzy. Zerwał się na równe nogi, chwycił kij golfowy i zaczął nim bić Potoka. Ten upadł na twarz. Dudniły żebra bitego, końcówka kija zagłębiała się w jego ciało jak w ciasto. Na kneblu pojawiły się wykwity krwi i piany.
– I przyszedł do niej kanibal, monstrum, ludożerca! – wrzeszczał Woroniecki, bijąc Potoka w głowę. – I zeżarł ją, zamiast tylko wyruchać, jak obiecał! Tak, zwierzaku?
Tak zrobiłeś, pokrako, pokurczu?
Minął dobry kwadrans, zanim Woroniecki się uspokoił. Potok leżał na boku i sapał ciężko w knebel. Na jego nagim, białawym ciele wyrastały czerwone plamy.
– Nie miałem wyjścia. – Woroniecki ciężko westchnął. -
Oczywiście, mogłem go wydać policji. Ale kto by wtedy za mnie napisał pracę? Nawet gdybym kogoś znalazł, to zawsze istniałby cień niepewności, czy ten ktoś mnie nie wyda… A ten bydlak nigdy by mnie nie zdradził, bo wydałby sam siebie. Tak czy inaczej, byłem zdany na niego. – Otarł pot z czoła. – Przyniósł mi wkrótce połowę pracy i zażądał nowej dziewicy. Już nie miałem złudzeń.
Wiedziałem, co się z nią stanie… – Znów westchnął. -
I powtórzyliśmy wszystko, z tą różnicą, że dziewczyna była z Kielc, a Potok ją… zabił w Drohobyczu. Cała Polska huczała, wszyscy szukali Minotaura. – Uśmiechnął się dziwnie do Popielskiego. – To pan wymyślił, zdaje się, tak? Zgrabne. Mitologiczne. W każdym razie stało się. Minotaur tymczasem napisał resztę pracy i zażądał ostatniej ofiary. I tutaj coś się zacięło w naszej sprawnie naoliwionej maszynerii. Nowoziemska nie mogła znaleźć dziewicy. Wtedy zjawiła się u niej Maria Szynok, wysłana tam przez starą Nierobisch. Nowoziemska, jako była burdelmama, wiedziała, jak imitować dziewictwo. Spotkałem się z tą Szynok… Nie była zła… Sam nawet miałem na nią ochotę… Ale cóż. Złożyłem ją w kolejnej, już ostatniej, jak myślałem, ofierze. I tu pojawił się problem. Potok odkrył, że jest fałszywą dziewicą… Nie mógł jej posiąść, bo to byłoby niezgodne z jego zasadami… – Woroniecki roześmiał się perliście. – No to tylko ją pokąsał! – Spoważniał nagle, jakby zmiany nastrojów były jego specjalnością. – Na wszystkich z nas padł blady strach. Wszak dziewczyna ocalała, pamiętała moją twarz i twarz Potoka. Musieliśmy ją zlikwidować. Na nasze szczęście oszalała. No co, niech pan powie! Czyż nie czuwa nade mną opatrzność?