Taka sama mroczna hala, mosty tkankowe, schody z tętnic, przewody żył i nerwów, gigantyczny mózg niknący gdzieś w mroku. Jedyną różnicą było to, że do lejka podstawionego pod mózgiem ściekało znacznie więcej cieczy niż u doktor Nott.
Ra Mahleine myśli znacznie więcej niż Scholl – zauważył z dumą. W głębi ducha uważał, że doktor Nott nie jest zbyt mądra.
– Przyjrzyj się uważnie temu wnętrzu – dobiegł głos Scholl.
Posłusznie rozejrzał się: Dotąd ich nie zauważył, ale były wszędzie, na żyłach, na migdałach, na czerwonych pomostach – różowe, mięsiste kalafiorowate kule, mocno zakorzenione w podłożu. Wszystkie inne elementy były przygaszone, stonowane, jakby nadwiędłe; tylko te kalafiory pyszniły się swą zawistną, triumfującą różowością. Spojrzał na mózg Ra Mahleine, potężniejący w mroku. On też, jak nieboskłon gwiazdami, upstrzony był tymi wrogimi różowymi wyroślami. Jeden z kalafiorów wyrastał przy ścieku lejka i tylko czekać, kiedy go zarośnie. Na oczach Gaveina, jeden z pomostów wiodących gdzieś w głąb gigantycznej hali – ciała Ra Mahleine, zerwał się pod ciężarem wyrastających z niego kalafiorów i opadł jak hakowaty łachman. Rosnące na nim kule zaczęły łapczywie go pożerać, aż wchłonęły do reszty, łącząc się przy tym w jedno, bruzdkowane, intensywnie różowe, masywne wyrosłe.
– Sam widzisz, Dave. Nie ma już ratunku. Wszystko stracone. Przepadło.
Chciał krzyczeć, sprzeciwić się, zrywać te kule i usuwać, ale przecież nie był w stanie wniknąć do ciała Ra Mahleine.
Wydawało mu się, że coś trzyma go za gardło. Nie mógł krzyczeć, a przecież słyszał krzyk. Ktoś wołał. Powoli sen zniknął.
Ra Mahleine powtarzała jego imię. Klęczała na chodniku, podtrzymując dłońmi głowę leżącej bezwładnie Lorraine.
– Gavein, wezwij natychmiast ambulans! Niech przyjedzie Nott, albo ktoś inny!
Gavein oprzytomniał, zerwał się z fotela.
– Lorraine trafiły kawałki eksplodującego helikoptera.
Jest przytomna, aleją sparaliżowało.
Telefon odebrał nieznany lekarz, obiecał przysłać karetkę.
Lorraine nie potrafiła określić, co boli ją najbardziej. Odpluwała dużo jasnej krwi. Kłuł ją po nogach szpilką, nie czuła, po rękach – tak samo.
– To już czas na mnie, Dave? – powiedziała, patrząc błagalnie na niego. – Przecież starałam się jak najlepiej.
Magda nie narzekała…
Jej głos, zwykle zbyt wysoki i piskliwy, teraz brzmiał ochryple. Po drugiej stronie ulicy trzepnął o bruk aluminiowy drążek z eksplodującego śmigłowca. Lorraine trafiły dwa odłamki: najpierw większy uderzył ją w plecy; potem, gdy już upadła i potoczyła się, fragment jakiejś rury trafił ją w brzuch. Jeszcze kilka innych odłamków spadło w ciągu dnia na ulicę. Obie obserwowały to, jak widowisko: Przedmioty niemal nieruchome na nieboskłonie, nagle przyspieszały, aby w końcu z szybkością pocisku uderzyć o bruk lub budynki. Żaden nie spadł tak blisko, aby je zaniepokoić. Ra Mahleine robiła na drutach, Lorraine zaś szła zaparzyć herbatę, gdy została trafiona. Ra Mahleine ledwie podniosła wzrok znad robótki, gdy drugi dosięgnął leżącą Lorraine. Opodal na jezdni leżały fragmenty konstrukcji, obojętni sprawcy tragedii.
Zauważył w porę, że będzie wymiotować i odwrócił ją na bok, żeby się nie zadławiła. Wymiotowała długo i obficie, najpierw ciemną krwią, potem jasną. Jęczała, potem straciła przytomność.
Słychać było sygnał ambulansu. Ciało Lorraine przechodziły drgawki.
– Ona umiera – powiedziała Ra Mahleine.
Karetka już dotarła. Rozpoczęto reanimację: tlen, masaż serca. Nie pomogło. Lekarz stwierdził zgon w wyniku krwotoku wewnętrznego. Zabrali ciało. Na chodniku pozostała kałuża ciemniejącej krwi.
– Jak miała na Imię Ważne? – zapytała Ra Mahleine.
– Aeriella. Wszystko się zgadza. Uważaj: ty masz takie samo Imię, a wybuch jeszcze się nie skończył.
– Ty też.
– Ja?! – wzruszył ramionami. – David Śmierć?
Pomógł podnieść się żonie i, obejmując w pasie, odprowadził do domu. Przez odzież wyczuł jej wychudłe ciało i twardy, jak nabity brzuch. Milczał, ale gdyby o coś zapytała, nie zdołałby odpowiedzieć. Rozumiał, że prowadzi skarb niemal utracony.