– Nic nowego. To samo powiedział i mnie. Ja myślę, że to książka eksperymentuje na nim. Czy tak zaczyna się obłęd?
– Nie wiem. Na wszelki wypadek pogadaj z jakimś psychiatrą. Obłęd ma podłoże chemiczne. Jak podadzą mu właściwe proszki, to problem się skończy, zanim się zacznie. – Gavein odprowadził Brendę do drzwi.
– Może byś mu odebrał tę książkę, jako zły zwierzchnik – podsunęła Ra Mahleine, gdy Brenda już wyszła.
Pokiwał głową – właściwie był to dobry pomysł. Milczeli. Ra Mahleine nie podnosiła głowy znad robótki.
– Nie bądź oschły. – Podniosła na niego błękitne oczy. Spojrzała jakoś tak za miękko, łagodnie. – Ja tak nie myślałam. Po prostu czułam, że ona oczekuje czegoś takiego, rozumiesz? Że szuka potwierdzenia, że wszystkie inne byłyby takie jak ona. Skłamała, przecież musiała zawrzeć małżeństwo kompensacyjne. Uwierzysz mi?
– Widzisz, Kocie Manule, żegnając mnie na lotnisku w Lavath, popatrzyłaś na mnie tak samo, jak pewna dziewczyna, której miłość zmarnowałem, kiedy jeszcze byłem szczeniakiem, w szkole. Nie chcę drugi raz popełnić tego samego błędu.
– Gdybyś tej pierwszej nie odrzucił, to ta druga dziewczyna nie spojrzałaby na ciebie w taki sposób – zauważyła. – Ty chcesz mi dopiec tym zmarnowaniem – zorientowała się po chwili.
– Nie bardziej niż ty mi. Tak naprawdę, nie to chciałem ci powiedzieć.
– Muszę trenować spojrzenia przed lustrem. Pierwsze – zadurzona bez pamięci nastolatka – powiedziała. – To znaczy drugie, bo inna jasna cholera poderwała mi wcześniej spojrzenie numer jeden. Też jasna cholera? Pewnie też, bo jesteś monochromatyczny. – Ra Mahleine potrafiła patrzeć tak, że tonął w jej spojrzeniu.
– Też. Trzeba było urodzić się wcześniej, to uprościłoby wiele spraw.
– Żartujesz? Wtedy bym na ciebie nie spojrzała. Nawet teraz wydajesz mi się czasami… – uśmiechnęła się do siebie. – Dorosłam, Gavein, dojrzałam. To jest cena bycia razem.
– Już w Lavath byłaś dojrzała. I wiedziałem, że jesteś mądrzejsza, moją przewagą było doświadczenie. Obecnie ją straciłem. Zaparzyć ci herbatę?
– Nie chcę herbaty. Zaparz mi ziółka, tylko przykryj małym spodeczkiem, żeby dobrze naciągnęły.
– Jakie?
– Może być bubawiec. – Zwiesiła głowę nad robótką.
Wrzucił torebkę dziurawca do szklanki.
Lubiła gorzką herbatę, lubiła gorzkie ziółka. On lubił, siedząc w sąsiednim fotelu, nudzić się razem z nią.
32.
Przez dwa następne dni Wilcox nie pojawił się w pracy. Wydobycie książki od niego okazało się trudniejsze, niż przypuszczali. Stan Lailli pogorszył się, zakażenie się rozwijało, dostała wysokiej gorączki. Fatima spędzała przy jej łóżku całe dnie.
Do Throzzów przyszedł facet w szarej kurtce i sztruksowych spodniach, kapitan Frank Medvedec, zwierzchnik Tobianego. Gavein wyobrażał go sobie jako kopię tamtego: olbrzym z łbem jak wiadro i mięsistymi uszami. Nic z tego: Medvedec był niższy od Gaveina, o nerwowej, bladej twarzy.
Usiadł w kucki na dywanie, ponieważ Throzzowie nie sprawili sobie biurka, a chciał pracować na swoim komputerze-notatniku.
– Chciałem zadać parę pytań w sprawie Tonescu.
– Wydawało mi się, że ta sprawa została wyjaśniona.
– I tak, i nie. Ustalono, że Haifan dokonał tych zabójstw.
– No więc? – wmieszała się Ra Mahleine. Fakt, że dotąd nie zaproponowała kawy, oznaczał, że nie traktuje Medvedca jako miłego gościa, ale ten sygnał był zrozumiały wyłącznie dla Gaveina.
– Z panią też chciałem porozmawiać, ale… później.
– Ja też nie rozumiem. Jeśli wiadomo, kto zabił, to o co chodzi? – zapytał Gavein.
– Chodzi o motywy i okoliczności. Chciałem wyjaśnić niejasności. Liczę na pana współpracę.
– Ja niewiele wiem.
– Chciałbym, żeby pan szczegółowo opisał wszystkie wydarzenia, jakie zaszły od momentu, gdy wynajął pan mieszkanie u Eislerów.
– Aaa…! Więc o to chodzi!? – Gavein roześmiał się.