Выбрать главу

– Co to jest? – rzucił Syskin.

– Na razie porcja zerowa. Po pięciu minutach podam następną. Po następnych pięciu, ostatnią.

Powoli wcisnął w żyłę Gaveina zawartość strzykawki. Aparatura rejestrująca parametry jego organizmu cicho popiskiwała.

Gavein stawał się jakby lżejszy, świetlisty. Otoczenie nabierało barw, falowało bardziej niż po „matołku”. Nos Bartha naciągał się do paradoksalnych rozmiarów. Kanciasta twarz Thompa była odblaskowo różowa, z każdą chwilą bardziej przypominała ryj prosiaka. Spojrzał na Syskina: dla odmiany, jego chudą twarz otoczyła aureola płomienia. Z najwyższym wysiłkiem dostrzegał, że to jedynie rude włosy. Wytężając umysł i ogniskując wzrok, mógł osłabić widziane halucynacje.

– Jak zapisy? – głos Botty dźwięczał jak dzwon.

Odpowiedź nie dotarła do uszu Gaveina.

– Zaraz podam drugą porcję – Barth zwracał się do Syskina. Gdy mówił, przesuwał językiem koniec nadzwyczaj długiego nosa z lewa na prawo i z powrotem. Aurelia rozpostarła białe skrzydła kitla i uniosła się w powietrze, lokując się w górnym rogu pokoju. Okna powiększały się lub zmniejszały, miały wykrój kobiecych ust. Zasłony przypominały krzywe zęby Ra Mahleine. Przyjrzał się uważniej fruwającej postaci w bieli i stwierdził, że to nie Aurelia, tylko jego żona. Ra Mahleine bardzo korzystnie wyglądała w białej sukni i ze skrzydłami. Gavein czuł, jak Barth naciąga mu palcami żyłę. Z pewnością chciał wsadzić nos do środka, żeby wywąchać, dlaczego umierają tylko ci, którzy zetknęli się z Davidem Śmiercią.

– Przyjął drugą porcję. Wszystko idzie zgodnie z planem. Mówiłem, że to jedyny sposób.

Gavein dostrzegł pod sufitem jakąś czarną postać obok Ra Mahleine. Nie mógł zogniskować wzroku. W końcu się powiodło. To on sam unosił się obok niej. Był w czarnym kombinezonie ze skaju, haftowanym w trupie czaszki. Każda z nich miała oczka z czerwonych, błyszczących kamyków. Na plecach była największa, srebrzysta, a poniżej niej dwa skrzyżowane piszczele.

Przecież widzę się od przodu, to skąd wiem, co mam na plecach? – zakołatało mu w głowie.

– Tętno przyspieszyło, ale reakcje w normie.

Tętno było małym, tłuściutkim amorkiem, fruwającym coraz szybciej po pomieszczeniu. Z oczu Ra Mahleine rozchodziły się żółte promienie słońca. Jak ma w oczach złoty błysk, to jest wściekła – pomyślał.

– Przestań wreszcie tak łapczywie wciągać to powietrze, bo dla innych nie starcza – warknęła Ra Mahleine.

Była wściekła. – Jak się myłeś pod prysznicem, to tak rzucałeś tą wodą z wysoka, że nie mogłam spać. Mogłeś ją zlewać z mniejszą siłą.

Obok przemknął Wilcox. Był całkiem siwy. Wygiął się dziwacznie jak żuraw.

– Uważaj, żeby ci żyły nie przegryzł i nie wyssał – ostrzegła Ra Mahleine. – On zbiera krew dla Brendy, bo się porznęła i wszystko z niej wypłynęło.

Wilcox wyprostował się. Stał się niezwykle wysoki i szeroki na pół pokoju. Jego twarz przypominała kawał rozpiętego płótna z namalowanymi oczyma, nosem i ustami.

– Wydaje mi się, że jest jeszcze przytomny. Reaguje na światło – powiedział Wilcox.

– Tak jest, panie senatorze – powiedział Barth i przełożył sobie językiem koniec nosa z lewego ucha do prawego. – Zaraz dostanie trzecią porcję i uśnie.

Żółw na kółkach jeździł po całym pokoju. Na jego skorupie stały butelki z alkoholami, ciecze żółte, bezbarwne lub czerwonawe. Skorupa żółwia była płaska, nogi wysokie, zakończone kółkami. – Tylko mi się nie przezięb – powiedziała Ra Mahleine i pogroziła palcem. – Zawinęli cię ledwie w prześcieradło.

Wilcox zassał mu krew z żyły.

Jak dla Brendy, to może trochę wyssać – pomyślał Gavein. Wilcox wytarł usta rękawem i zawiązał żyłę na supełek.

– I co po trzeciej porcji? – zapytał Syskin, a jego głowa wyskoczyła na sprężynie i spojrzała na Gaveina z wysoka.

Otoczenie pulsowało i wysyłało tęczowe, różnobarwne pierścienie. W ich obrębie, jak w ramach obrazu mieścili się: Ra Mahleine, Wilcox, on sam w czarnym kombinezonie, Barth, Syskin, Thomp i biały żółw z cylindryczną głową.