Ziemię zaścielały kamienie różnej wielkości, ciągle ich przybywało, spadały jak rzadki, nieregularny deszcz.
– Uważaj, bo spadniesz.
Udało się pokonać dwie kondygnacje. Niżej schody były zerwane. Pozostały trzy piętra. Byli na poziomie biur i pomieszczeń administracyjnych. Drgania osłabły. Świt rozgościł się na dobre. Opustoszały gmach sprawiał przygnębiające wrażenie. Niżej stropy były całe, chociaż jedno ze skrzydeł budynku runęło aż do fundamentów; ściany działowe popękały, inne były zwalone; pod stopami chrzęściło szkło.
– Saalstein, po której stronie szczeliny jesteśmy?
– O co ci chodzi? – Saalstein kulił się, ściskając bolące ramię.
– Od strony oceanu czy od strony Davabel?
– Przecież jest most przez szczelinę.
– Był most.
W jednym z pomieszczeń znaleźli obrus i sztućce, również noże. Saalstein okupił założenie temblaka kilkoma syknięciami, ale ożywił się, ramię mniej dokuczało. Nawet nabrał kolorów, nie był już trupioblady, choć nadal włosy kleił mu pot. Próbował odszukać wejście do którejś z ewakuacyjnych klatek schodowych wijących się spiralnie na zewnątrz budynku.
Nagle zatrzymał się.
– Throzz, chodź ze mną. Coś sprawdzimy.
Pobiegł korytarzem. Gavein z trudem nadążał za rannym Saalsteinem. Na tym piętrze nie było trupów. Właściwe drzwi były zatrzaśnięte. Za to z obu ścian działowych pozostała sterta potrzaskanych płyt gipsowych, Podłogę zaś małego pomieszczenia zalegała warstwa banknotów. Gavein westchnął. Saalstein niezgrabnie ukląkł. Całymi garściami napychał sobie kieszenie.
– Za to jest czapa, jak cię złapią.
– Nie przesadzaj, Throzz. Czapa jest za to może w Lavath. Brygada ratownicza zrobi to samo. Ty też bierz, ile zdołasz unieść. Przydadzą się na operację twojej Magdaleny.
Ostatnia uwaga przekonała Gaveina. Zaczął zbierać banknoty. Z początku próbował je układać w pakiety, ale dochodzące odgłosy detonacji zmuszały do pośpiechu. Wzorem Saalsteina rozpiął zamek błyskawiczny jednoczęściowego kombinezonu i wtykał garście banknotów pod kurtkę. Był szybszy, bo pracował obiema rękami. Wkrótce miał całkowicie wypchany kombinezon. Z trudem zaciągnął suwak. Nie miał bielizny pod spodem i banknoty zsuwały się niżej.
– Pierwszy raz w życiu forsa łaskocze mnie w jaja.
– Możesz sobie jeszcze forsą tyłek podetrzeć. Też będzie nowość – mruknął Saalstein. Gorzej radził sobie z upakowywaniem pieniędzy pod uniform.
– Dobra myśl – Gavein rozpiął kombinezon i przepchał banknoty do tyłu. Zmieściło się ich jeszcze sporo.
– Wolisz być dupiasty niż cycaty i brzuchaty? – rzucił Saalstein.
– Urosła mi kompromisowa środkowa pierś – Gavein poklepał się po warstwie banknotów pod kurtką. Pomógł Saalsteinowi zapiąć wypchany kombinezon. Był już najwyższy czas do ucieczki. Mocne wstrząsy nadchodziły seria za serią.
Gavein uderzeniem barku otworzył drzwi ewakuacyjne. Stalowy warkocz schodów awaryjnych wisiał swobodnie. Większość wsporników była zerwana. Na ich poziomie schody zwisały luźno, o metr od ściany budynku, a pięterko – mały pomost, był przynajmniej półtora metra niżej.
56.
Gavein cofnął się do wnętrza.
– No i co będzie?
– Jest druga taka sama.
Wychylił się: druga klatka schodowa leżała skręcona na kupie gruzów.
Dziedziniec Urzędu wyglądał, jakby go zryły gigantyczne krety – zawalony betonowymi płytami i drobniejszym gruzem. Z nieba nieustannie padały większe lub mniejsze kamienie. Leciały, sycząc. Ktoś w białym płaszczu leżał nieruchomo.
W oddali niebo było jasne, odległe domy w Davabel oświetlało słońce, ale nad UN-em ciemniała fioletowo-brunatna, cuchnąca chmura.
– Słuchaj, Saalstein. Na tym piętrze są tylko dwie klatki awaryjne?
– Dwie.
– To druga leży sobie grzecznie na dziedzińcu. Saalstein zmełł pod nosem przekleństwo.
– Co robimy? – zapytał.
– Skaczemy. Metr w dal, półtora metra wzniż…