Daphne bez słowa wsunęła mu w dłoń szukany klucz. Mówiła szybko, gwałtownie gestykulując. Chodziła pochylona do przodu, przesadnie wypychając do tyłu za szerokie biodra. Gary podejrzewał ją o tłumione szaleństwo, chociaż może to tylko białe rzęsy nadawały nieprzytomny wyraz jej bladym oczom. W ciągu dwóch lat wspólnej pracy nie dała podstaw do takich przypuszczeń, przeciwnie – była przygnębiająco normalna.
Głośny klakson odegrał fragment głupawej melodyjki. Na placyk wtoczył się nowiutki czerwony amido. Gary siedział na asfalcie, wycierając poplamione smarem palce w szmatę. Daphne zmywała detergentem maskę wozu. Cienki, spieniony strumyczek cieczy ściekł pod siedzenie Gary’ego. Ten zerwał się, czując przemoczone spodnie.
– Myślże czasem, ty cholerna babo!
– To pracuj, a nie siedź, jakby ci tyłek przyrósł do asfaltu – zareplikowała.
Z wnętrza amido wytoczył się spocony, zaczerwieniony, ale szczęśliwy Spig. Bez słowa otworzył wszystkie drzwiczki, podniósł klapę silnika i bagażnika. Rozbebeszony samochód przypominał czerwoną kwokę przymierzającą, jak rozsiąść się na jajach.
Spig w milczeniu wpatrywał się w głąb bagażnika, to znów popatrywał na silnik. Przestępował z nogi na nogę, co chwilę zerkając to w kierunku Wialica, to na Daphne.
– Miejże litość, człowieku – Daphne rzuciła Gary’emu w ręce szmatę nasyconą detergentem. – Pochwal…
Gary podszedł do Spiga.
– Masz fajny samochód, Spig. O! W środku też jest czerwony. – Uważał amido za wyjątkowo podłą markę.
– To rzadka okazja – Spig odpowiedział po chwili, jakby radość utrudniała mu formułowanie myśli. – Zaproponowali mi znakomite warunki. Będę płacił dopiero w Tolz. Za część pozostałych po Sitcie pieniędzy możemy jeszcze coś wziąć na kredyt.
– Sittę miałeś już prawie spłaconą.
– W trzech czwartych. Co z tego?
Daphne milcząco potakiwała Spigowi, zerkając nerwowo to na jego twarz, to na samochód. Gdyby się nie garbiła, byłaby wyższa od niego.
– Dość tej terapii, Gary – mruknęła. – Trzeba skończyć robotę.
– Czego? – Spig nie doczekał się odpowiedzi.
73.
Przez świat marzeń przedostał się głos Ra Mahleine.
Obiad był gotowy. Zabrał się za podgrzaną pastę z pudełka, jak za dobrych czasów, kiedy oczekiwał na powrót żony, kiedy nie wiedział jeszcze, że odzyskają nieuleczalnie chorą oraz że rozpęta się epidemia skorelowanych zgonów. Brakowało kawałków rozgotowanej tektury wyciąganych spomiędzy zębów. Na początku pobytu w Davabel egzystencja wydawała się niewygodna, pobyt nudny, a jedzenie niesmaczne. Z perspektywy czasu widział, że tamte dni niosły nadzieję wspólnego szczęścia, teraz ta nadzieja gdzieś się rozwiała.
W czasie obiadu Ra Mahleine dostała ataku boleści. Zbladła, jej czoło pokrył zimny pot. Bolało ją tam, gdzie zwykle. Zażyła aż trzy tabletki przeciwbólowe, zanim męki minęły. Lorraine posprzątała po obiedzie. W dzienniku telewizyjnym podano aktualną statystykę – zgonów przybyło niewiele, ale wszystkie powiązane były z Davidem Śmiercią.
Ból Ra Mahleine powrócił.
– Czytaj już… – stęknęła, wijąc się po łóżku. – Weźże się do czytania tej książki.
– Dam ci najpierw tabletki.
– Nie chcę żadnych tabletek. Zacznij znowu czytać.
Majaczy? – pomyślał. – Oczywiście, nie. – Zerknął badawczo. – Dlaczego więc tak nalega?
Nie zwlekał dłużej, otworzył na założonej stronie.
74.
Wialic sam wprosił się do Bolyów. Towarzyszyła mu Daphne. Niechęć Spiga zmniejszyła się, gdy ujrzał, że goście przynieśli karton z piwem.
– Kupiliśmy nową lodówkę, kuchenkę, dwa rowery i szafkę-barek – oznajmiła Suzi. – Okazało się, że przysługują nam preferencyjne kredyty przed wyjazdem. Zaliczono nas do najlepszych klientów naszego banku.
– Bo tyle bierzemy kredytów.