– Czemu nie? – Nie rozumiał jej zarzutów i uważał, że są niesprawiedliwe.
– Nikt się tym wcześniej nie zajmował. – Znowu przerwała pracę, usiłując powstrzymać wściekłość, ale nie bardzo jej się to już udawało. – Nie sądziłam, że kogoś może zainteresować moja osoba.
– Wykonałem dobrą robotę, Virginio – przekonywał ją Brazil.
Czuł się bezbronny i usiłował to ukryć. Powtarzał sobie, że to, co myśli ta wymachująca młotkiem policjantka, nie ma znaczenia. Stała na deszczu, oboje mierzyli się wzrokiem, a Niles obserwował ich ze swojego ulubionego miejsca na oknie, machając ogonem.
– Wiem o twoim ojcu – powiedziała. – Wiem, co się stało. To dlatego bawisz się w gliniarza rano, w południe i w nocy?
Brazil walczył z emocjami, których nie chciał przed nikim ujawniać. Virginia nie umiała powiedzieć, czy jest wściekły czy może bliski łez, gdy atakowała go faktami, które zdobyła, przeprowadzając śledztwo na temat jego przeszłości.
– Był po cywilnemu – mówiła – gdy zdecydował się odebrać skradziony samochód. Błąd numer jeden. Nie powinno się tego robić, jadąc nieoznakowanym wozem. Ten dupek okazał się zbiegłym przestępcą, który wycelował w niego ze spluwy. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział twój ojciec, brzmiały: „Boże, błagam, nie”. Jednak ten skurwysyn zrobił to. Wywalił dziurę w piersi twojego ojca, który zmarł, zanim zwalił się na chodnik. Twoja ulubiona gazeta uczyniła wszystko, aby detektyw Drew Brazil nie wypadł najlepiej. Zrobili go na szaro. A teraz jego syn zaczyna się zachowywać tak samo.
Brazil usiadł na mokrym trawniku i patrzył na nią.
– Nie. Wcale nie. Nie o to chodzi. A ty jesteś okrutna.
Virginia była zaskoczona reakcją, jaką wywołały jej słowa. Raines nigdy się tak nie przejmował, nawet jeśli z nim zrywała, co do tej pory zdarzyło się już trzy razy. Zwykle się wściekał, wychodził i ignorował ją, nie dzwoniąc tak długo, aż wreszcie nie mógł już wytrzymać. Nie rozumiała reakcji młodego dziennikarza, ale prawdę powiedziawszy, nie miała wcześniej do czynienia z pisarzami ani w ogóle z twórcami. Usiadła obok niego w trawiastej kałuży i oboje mokli. Rzuciła młotek, który wylądował parę metrów dalej, rozpryskując wodę. Tego dnia był to już koniec jego działalności. Westchnęła, a młody dziennikarz i gliniarz wolontariusz wpatrywał się w padające krople, sztywny z wściekłości i urazy.
– Powiedz mi, dlaczego – zażądała.
Nie chciał na nią patrzeć. Nigdy się już do niej nie odezwie!
– Chcę wiedzieć – nalegała. – Mógłbyś zostać gliniarzem. Albo też dziennikarzem. Ale nie. Chcesz być jednym i drugim? – Zaczepnie szturchnęła go w ramię, lecz nie zareagował. – Mam wrażenie, że mieszkasz z matką. Jak to możliwe? Taki przystojny facet jak ty? Żadnej dziewczyny? Wydaje mi się, że nie umawiasz się na randki. Jesteś gejem? Dla mnie to żaden problem, wiesz? Brazil wstał.
– Żyj i daj żyć innym, zawsze to powtarzam – mówiła dalej Virginia, nadal siedząc w kałuży.
Rzucił jej piorunujące spojrzenie i ruszył w stronę furtki.
– To nie o mnie mówią, że mam inne preferencje seksualne – dobiegł ją jego głos w deszczu.
Słyszała już takie uwagi wcześniej i nie robiły teraz na niej wrażenia. W społeczeństwie pokutowało przekonanie, że kobiety, które idą do policji lub wojska, zajmują się profesjonalnie sportem, zostają trenerkami, inżynierami lub nauczycielkami wychowania fizycznego, mają skłonności do własnej płci. Te, które osiągnęły sukces, wykonując jeden z owych zawodów, prowadząc własne firmy, robiąc doktoraty, pracując jako prawniczki czy bankierzy, i nie malowały paznokci, też były lesbijkami. To bez znaczenia, że niektóre z nich miały mężów i dzieci. Albo że nawet chodziły na randki z mężczyznami. To tylko pozory, sposoby na oszukanie rodziny i przyjaciół.
Jedynym i całkowicie przekonującym dowodem heteroseksualności było to, aby niczego nie robić tak dobrze jak faceci i czerpać z tego dumę. Virginię uważano za lesbijkę od czasu, gdy awansowała na sierżanta. Oczywiście, w jej wydziale zdarzały się prawdziwe lesbijki, ale trzymały się na osobności i opowiadały kłamstwa o narzeczonych, których nigdy nie miały. Virginia usiłowała zrozumieć, dlaczego ludzie sądzili, że jest jedną z nich. Podobne plotki krążyły nawet o Judy Hammer. Wszystko to było pożałowania godne i wolałaby, aby inni zajmowali się własnymi sprawami.
Już dawno temu zrozumiała, że w wielu kwestiach moralnych tak naprawdę chodzi o poczucie zagrożenia. Przecież w czasach jej dzieciństwa na farmie ludzie często rozmawiali o niezamężnych kobietach misjonarkach, które pracowały w kościele prezbiteriańskim w Shelby, niedaleko Cleveland Feeds i szpitala okręgowego. Wiele z tych wspaniałych kobiet pełniło swoje obowiązki w egzotycznych krajach, takich jak Kongo, Brazylia, Korea i Boliwia. Potem wracały na urlop lub na odpoczynek i mieszkały razem w jednym domu. Nie zdarzyło się nigdy, aby komukolwiek, kogo znała Virginia, przyszło do głowy, że te bogobojne orędowniczki kościoła miały jakiś inny interes poza modlitwą i pomaganiem biednym.
Kiedy dorastała, największym zagrożeniem była perspektywa, że mogła zostać starą panną. Straszono ją tym, gdy okazało się, że w wielu rzeczach była lepsza od chłopców i nauczyła się prowadzić traktor. W końcu, ujmując rzecz statystycznie, można było ją traktować jak starą pannę. Jej rodzice bardzo się tym martwili, ostatnio zaś przerażała ich myśl, że córka jest starą panną o niewłaściwej orientacji seksualnej. Prawdę powiedziawszy, Virginia mogła zrozumieć, że kobieta pragnie drugiej kobiety. Zastanawiało ją jednak, jak można kłócić się z kobietą.
Już z mężczyznami nie było łatwo, rzucali bowiem przedmiotami i przestawali się odzywać. Kobiety zaś płakały i krzyczały, i były niesłychanie przewrażliwione, zwłaszcza gdy następowały zmiany hormonalne. Nie mogła sobie wyobrazić dwóch kobiet kochanek, które jednocześnie miałyby zespół napięcia przedmiesiączkowego. Nieuniknione byłyby wtedy domowe awantury, kto wie, może nawet kończące się morderstwem, zwłaszcza gdyby obie były policjantkami i miały broń.
Po lekkim, zjedzonym w samotności obiedzie, na który złożyły się resztki pizzy z kurczakiem, Virginia zasiadła w fotelu przed telewizorem, oglądając, jak drużyna Atlanta Braves gromi Florida Marlins. Niles ułożył się na jej kolanach, bo tak sobie życzył. Jego pani była już teraz spokojna. Ubrana w policyjny dres, popijała z butelki piwo Miller Genuine Draft i czytała artykuł, którego była bohaterką. Nie powinna tak ostro potraktować tego chłopaka, nie przeczytawszy na spokojnie tego, co napisał. Wybuchnęła głośnym śmiechem, przewracając z szelestem stronę. Skąd, do diabła, wziął te wszystkie informacje?
Tak była zajęta czytaniem, że na czternaście minut i jedenaście sekund zapomniała o głaskaniu swojego ulubieńca. Niles nie spał, udawał tylko i liczył czas, zastanawiając się, jak długo to jeszcze potrwa i czy będzie to mógł zaliczyć do listy jej przewinień. W razie czego, zawsze była na podorędziu tamta porcelanowa figurka na regale z książkami. Jeśli wydawało jej się, że Niles tam nie wskoczy, powinna sobie o czymś przypomnieć. Wywodził się z Egiptu, od faraonów i piramid, jego umiejętności sięgają czasów starożytnych i nie pokazał jeszcze, na co go stać. Któraś z drużyn baseballowych zdobyła punkt, ale Virginia nie zauważyła tego, śmiała się bowiem znowu głośno, sięgając po słuchawkę.
Brazil z początku nie słyszał dzwoniącego telefonu, siedział bowiem przed komputerem, pochłonięty tym, co pisał, a z głośników rozbrzmiewała piosenka Annie Lennox, puszczona prawie na cały regulator. Jego matka była w kuchni, przygotowywała sobie kanapkę z masłem orzechowym. Kiedy rozległ się dzwonek, popijała właśnie kolejny łyk taniej wódki z plastikowego kubeczka. Zachwiała się i dla zachowania równowagi chwyciła ręką za blat i gałkę od szuflady, ale na ścianie wciąż widziała dwa niebieskie telefony. Gdy na podłogę w kuchni z hałasem spadły sztućce, Andy zerwał się z krzesła, ale jego matce udało się właśnie złapać słuchawkę podwójnie widzianego telefonu, która natychmiast wypadła jej z ręki. Obijała się o ścianę, dyndając na skręconym przewodzie. Kobieta schyliła się po nią, o mały włos nie przewracając się na podłogę.