Kiedy Addie skończyła jedenaście lat, ojciec pewnego dnia wślizgnął się do jej łóżka. Śmierdział kwaśnym potem i alkoholem, gdy przyciskał do niej swój twardy członek, a następnie wniknął w nią, aż na prześcieradle pojawiła się krew, a w oczach dziewczynki łzy. Siostry Addie były wówczas w tym samym pokoju i wszystko słyszały. Żadna z nich nie wspomniała jednak o tym, co się zdarzyło, ani nie potwierdziła, że zdarzyło się naprawdę, a pani Jones mogła udawać, że o niczym nie wie. Ale wiedziała cholernie dobrze i Addie czytała to w oczach matki, która coraz więcej piła i coraz mniej się nią interesowała. To trwało do czasu, aż Addie skończyła czternaście lat i pewnej nocy uciekła z domu, gdy pani Jones była w pracy, a tatuś gdzieś w trasie. Addie dotarła aż do Winston-Salem, a tu spotkała swojego pierwszego faceta, który się nią zaopiekował.
Od tamtej pory było ich wielu. Dawali jej kokainę i heroinę, papierosy, smażone kurczaki, wszystko, co tylko chciała. Miała dwadzieścia trzy lata, gdy kilka miesięcy temu wysiadła z autobusu Greyhound w Charlotte. Co prawda, Addie niewiele z tego pamiętała. Ostatnią rzeczą, jaka utkwiła jej w pamięci jeszcze z Atlanty, to wspomnienie, jak szczytowała z jakimś bogatym klientem, który jechał leksusem i zgodził się zapłacić ekstra dwadzieścia dolarów, aby móc się wy szczać na jej twarz. Potrafiła dużo znieść pod warunkiem, że była przymulona, a jedyną drogą prowadzącą do tego błogiego stanu spokoju były narkotyki. Sea, jej ostatni facet, zbił ją pewnej nocy wieszakiem na ubranie, ponieważ dostała drgawek i nie mogła zarabiać pieniędzy. Wtedy po raz kolejny w swoim życiu uciekła. Wybrała Charlotte, ponieważ wiedziała, gdzie znajduje się to miasto i akurat starczyło jej na bilet, który kupiła za pieniądze ukradzione z torebki pewnej starszej pani.
Addie Jones, którą tak rzadko nazywano jej prawdziwym imieniem, że prawie o nim zapomniała, miała ze sobą kradzioną torbę brezentową z napisem „Atlanta Braves”. W środku było trochę rzeczy, więc ręce bolały ją od dźwigania, gdy szła wzdłuż West Trade, zbliżając się do Presto Grill, naprzeciwko parkingu, gdzie w swojej furgonetce siedział Dyniogłowy i polował. Większość jego najlepszych zdobyczy wysiadała z autobusów. Sami życiowi nieudacznicy, ślepym trafem wyrzuceni na brzeg, a ich historie były do siebie bardzo podobne. Dyniogłowy wiedział o tym doskonale, bo sam jakiś czas temu wysiadł z takiego autobusu.
Piętnaście minut później Addie była już w jego granatowej furgonetce, a Dyniogłowy miał pewność, że tym razem znalazł kogoś naprawdę interesującego. Potrzebował takiej dziewczyny nie tylko dla siebie. Był pewien, że okoliczni klienci nieźle zapłacą za jej sprężyste ciało, płonące oczy i namiętne usta. Ochrzcił swoją nową zdobycz ksywką Cykuta i oboje rozpoczęli przejmowanie kontroli nad okolicą. Inni alfonsi początkowo zareagowali na to dość gwałtownie. Potem rozpoczęły się morderstwa i wszędzie zaroiło się od glin. Pojawiły się opowieści o dziwnej amunicji, pomarańczowych malowankach i jeszcze coś o pająku. Wszyscy się przerazili.
– Co będzie? – zapytał Remus Cykutę, która paliła papierosa, gapiąc się na ulicę.
– Może być bekon – powiedziała z akcentem, który nie brzmiał ani jak biały, ani nawet jak amerykański.
W trakcie wieloletniej praktyki Remus zauważył pewną prawidłowość. Dziwki zwykle przejmowały akcent i gestykulację swoich alfonsów. Czarne prostytutki mówiły jak białe, a białe jak czarne, biali żigolacy chodzili jak koszykarze z NBA, a czarni stąpali dumnie jak John Wayne. Remus zdążył się już do tego przyzwyczaić. Przygotowywał potrawy i popalał dżointy, żył i dawał żyć innym. Nie chciał żadnych problemów, a Cykuta niepokoiła go jak sopel lodu sterczący zbyt blisko oka. Uśmiechała się szyderczo, jakby drwiła z niego. Remus domyślał się, że morderstwo z zimną krwią to dla niej świetna zabawa, nawet gdyby on miał być ofiarą.
Brazil siedział jakiś czas przy barze, obserwując klientelę spelunki. Bębnił palcami po plastikowym menu, a blat jego stolika wciąż pozostawał pusty, bo nikt nie kwapił się, aby go obsłużyć. Obserwował młodą prostytutkę, która właśnie kończyła śniadanie. Rzuciła na stolik trochę drobnych i wyszła. Andy odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Strasznie go korciło, aby zamienić z nią kilka słów, ale miał pietra. Kiedy dzwonek u drzwi zamilkł, także wstał od stolika. Zapomniał, że nic nie zamówił, i zostawił na stoliku napiwek. Wyszedł z baru, wyjął notes, rozejrzał się w lewo i w prawo, przeszedł jedną przecznicę, bacznie przyglądając się parkingowi przy Fifth Street, ale dziewczyny nigdzie nie było. Rozczarowany, postanowił pokręcić się jeszcze trochę po okolicy.
Obok niego wolno przejechała czarna furgonetka z przyciemnionymi szybami, lecz nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, zbyt zajęty rozmyślaniem, jak otworzyć sejf, do którego z całą pewnością znał kombinację liczb, lecz jeszcze nie mógł się tam dostać.
Mungo przyglądał się Blondiemu przez przednią szybę i czuł, że problem robi się coraz poważniejszy.
Obserwował powolny, wręcz ospały krok młodzieńca, który co chwila się zatrzymywał, obserwował przechodzących ludzi i robił jakieś notatki. Zainteresowanie tajniaka podskoczyło gwałtownie, gdy Blondie zbliżył się do Sheny, jednej z najstarszych kurew w okolicy.
Siedziała na frontowych schodach zrujnowanego, drewnianego domu i popijała colę, usiłując zapomnieć o minionej nocy i przygotować się do kolejnej. Blondie podszedł do niej, jakby znali się od lat. Coś jej powiedział. Wzruszyła ramionami, machnęła ręką, a potem zaczęła się od niego opędzać jak od komara, przysiadającego na jej nodze. No, no, pomyślał Mungo. Ten chłoptaś-wabik, który przeniósł się już do kolejnego ulicznego stanowiska, to najwyraźniej ktoś, kim powinien się bliżej zainteresować. Prawdopodobnie szukał klientów na narkotyki, oferował im towar, być może proponował także wyrafinowane usługi seksualne i czerpał z tego zyski.
Mungo miał pewność, że jeśli pogrzebałby głębiej, mogłoby się okazać, że Blondie jest ogniwem całego łańcucha handlu narkotykami, być może sterowanego z Nowego Jorku. A kto wie, czy to nie miało związku z morderstwami Czarnej Wdowy. Mungo wyciągnął kamerę wideo i nakręcił kilka ujęć z tą najładniejszą i najlepiej ostrzyżoną męską prostytutką, jaką udało mu się do tej pory spotkać, oczywiście nie licząc tych na filmach. Potem szybko ruszył w stronę departamentu policji.
Virginia całą noc nie zmrużyła oka. Robiła, co mogła, aby Niles przestał się kręcić i mruczeć. Zrzucała go z łóżka tyle razy, że aż zdrętwiały jej ramiona. Próbowała z nim rozmawiać jak z kimś dorosłym i przekonać go, że jest potwornie zmęczona i musi się zdrzemnąć. Potem krzyczała na niego, groziła, aż wreszcie wyrzuciła kota z sypialni i zamknęła za nim drzwi. Rano wbiegła do kuchni, porządnie już spóźniona do pracy, a Niles wyglądał na wypoczętego i radośnie posapywał, siedząc na swoim ulubionym parapecie. Dzień nie zaczął się zbyt dobrze. Kiedy Mungo wkroczył do pokoju konferencyjnego w trakcie odprawy z oddziałem Phantom Force, Virginia spojrzała na niego z naganą w oczach.
– Mamy spotkanie – poinformowała detektywa.
– A ja mam coś, co chcielibyście zobaczyć. – Z dumą trzymał przed sobą taśmę wideo. – To z pewnością naganiacz, a może i ktoś więcej, może to nawet nasz morderca lub przynajmniej ktoś z nim powiązany. – Wywiadowca ciężko sapał i wyglądał tak, jakby przejechał wiele kilometrów na rowerze.