– Przyniosłeś mi majtki i pieniądze – powiedziała. – Czy to coś znaczy?
Jego ogon poruszył się, lecz bez entuzjazmu.
– Czy to ma coś wspólnego z majtkami? Ogon znieruchomiał.
– Z bielizną? Brak reakcji.
– Seksem? Ani drgnął.
– Cholera – mruknęła. – Co jeszcze? Dobrze, prześledźmy tę sprawę, popracujmy nad nią jak nad kryminałem. Poszedłeś do pralki, otworzyłeś pokrywę, wyciągnąłeś to, chociaż jest wilgotne i nie było jeszcze w suszarce. Co dokładnie chciałeś wyjąć i przynieść mi? Ubranie?
Niles zaczynał się już nudzić.
– Oczywiście, że nie – upomniała samą siebie. Kot mógł wziąć jej ubranie skądkolwiek, z krzesła, z podłogi. A on tak się namęczył z jedną parą majtek. – Poszedłeś do pralni – powiedziała.
Niles machnął ogonem.
– Aha, ciepło. Pralnia? O to chodzi?
Przybiegł do niej, machając jak oszalały ogonem i liżąc ją po ręku. Virginia postanowiła zająć się pięciodolarowym banknotem. Już po drugiej próbie pojęła, że chodzi o słowo „pieniądze”.
– Pralnia i pieniądze – mruknęła zdziwiona.
Niles nie mógł już bardziej jej pomóc, ale był przekonany, że dokładnie przekazał wiadomość od króla. Zeskoczył z łóżka i wrócił do kuchni. Niestety, strugi deszczu przesłoniły poranne powitanie, jakie ten zwykle przesyłał swojemu wiernemu słudze. Kot był rozczarowany, a Virginia spóźniona. Wybiegła z domu, lecz po chwili wróciła, zapomniawszy najważniejszej rzeczy, małego pudełka, które odłączyła od telefonu. Pędziła East Boulevard w kierunku South Boulevard, a następnie skręciła w Woodlawn. Brazil miał na sobie wiatrówkę z kapturem i czekał na parkingu, ponieważ nie chciał, aby zobaczyła jego maleńkie puste mieszkanko.
– Cześć – przywitał ją.
– Przepraszam za spóźnienie. – Nie patrzyła na niego. – Mój kot oszalał.
Zaczynało się nieźle, uznał z ponurą miną. On myślał o niej, a ona o swoim kocie.
– Co z nim? – zapytał.
Virginia wyjeżdżała z parkingu w strugach deszczu. Opony ślizgały się po mokrych ulicach. Brazil zachowywał się tak, jakby nic się nie wydarzyło. To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że wszyscy faceci są tacy sami. Uważała, że jego zamach na jej intymność nie był niczym innym niż przekartkowaniem magazynu z gołymi kobietami. Okropieństwo.
– Po prostu oszalał, to wszystko – powiedziała. – Ciągle gapi się w okno, wyciąga rzeczy z pralki, gryzie mnie. Wydaje z siebie jakieś dziwne dźwięki.
– Czy to coś nowego w jego zachowaniu? – zapytał Brazil tonem psychologa.
– Tak.
– A jakie dźwięki wydaje? – interesował się dalej.
– Coś w rodzaju yowl-owl-owl. Potem milknie i po chwili znowu to samo. Zawsze trzy sylaby.
– Według mnie Niles próbuje ci coś przekazać, lecz ty go nie słuchasz. Być może wskazuje ci coś, co jest pod twoim nosem, ale ty jesteś zajęta czymś innym albo nie chcesz go zrozumieć. – Najwyraźniej był z siebie zadowolony.
– Od kiedy jesteś kocim psychoanalitykiem? – Spojrzała na niego i znowu doznała przyprawiającego ją o zawrót głowy uczucia ucisku w jelitach, jakby wykluwały się tam kijanki.
Andy wzruszył ramionami.
– Wszystko dotyczy natury ludzkiej lub zwierzęcej. Możesz to nazwać, jak chcesz. Jeśli tylko poświęcimy trochę czasu i spróbujemy spojrzeć na rzeczywistość z perspektywy kogoś innego, z odrobiną zrozumienia, wtedy wszystko może wyglądać inaczej.
– Ha! – rzuciła, wyjeżdżając przez Sunset East.
– Właśnie minęłaś parking dla ciężarówek. I co znaczyło to „ha”?
– Sądzisz, że wyuczyłeś się swojej roli perfekcyjnie, prawda, chłopcze? – Roześmiała się w nieprzyjemny sposób.
– Nie jestem chłopcem, szkoda, że jeszcze tego nie zauważyłaś – odparł i nagle po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że Virginia West się boi. To go zaskoczyło. – Jestem dorosły i nie uczę się żadnej roli. Musiałaś spotkać w swoim życiu wielu złych ludzi.
Jego uwagi szczerze ją rozbawiły. Śmiała się, a deszcz padał coraz bardziej. Włączyła wycieraczki i radio. Brazil obserwował błąkający się na jej ustach uśmiech, chociaż doprawdy nie miał pojęcia, co takiego śmiesznego powiedział.
– Czy spotkałam wielu złych ludzi? – Z trudem udało jej się coś wykrztusić między kolejnymi wybuchami śmiechu. – A jak ja, na litość boską, zarabiam na życie? Pracuję w piekarni, sprzedaję lody czy może układam kwiaty? – Znowu się roześmiała.
– Nie miałem na myśli twojej pracy – wyjaśnił Andy.- Źli ludzie, których spotykasz jako policjantka, tak naprawdę nie są w stanie cię zranić. Chodzi mi o tych spoza pracy. No wiesz, przyjaciół, rodzinę.
– Tak. Masz rację. – Virginia spoważniała. – Dobrze o tym wiem. I co z tego? – Spojrzała na niego. – Nie masz o niczym pojęcia. Nie wiesz o mnie nic, nie wyobrażasz sobie, przez jakie gówna musiałam przejść, najmniej się tego spodziewając.
– I dlatego nie wyszłaś za mąż ani z nikim nie jesteś – dodał.
– I dlatego zmienimy temat. A poza tym, to ty masz mówić.
Rozkręciła głośniej radio, a deszcz walił o dach jej prywatnego auta.
Judy Hammer patrzyła na deszcz przez okno w szpitalnym pokoju męża, podczas gdy Randy i Jude siedzieli sztywno na krzesłach przy jego łóżku. Wpatrywali się w monitory, obserwując każdą zmianę pulsu i rytm, w jakim ojciec wdychał tlen. Z godziny na godzinę odór gnijącego ciała był coraz większy, a chwile świadomości Setha przypominały niesione wiatrem, leciutkie nasionka, które nie mogły się zdecydować, czy lecieć dalej czy gdzieś wylądować. Dryfował w nieświadomości, a jego rodzina nie miała nawet pojęcia, czy wiedział o ich przybyciu i trosce. Było to szczególnie gorzkie dla jego synów. Ciągle to samo. Ojciec aż do końca nie miał dla nich uznania.
Deszcz zacinał w szyby, zmieniając świat na szary i mokry, a Judy niemal cały ranek stała w tej samej pozycji: ręce skrzyżowane na piersiach, czoło oparte o szybę. Czasami o czymś myślała, czasami się modliła. Jej rozmowa z Bogiem nie zawsze dotyczyła męża. Prawdę mówiąc, Judy bardziej martwiła się o siebie. Wiedziała, że dotarła do rozstajnych dróg i czekało ją coś nowego, coś, co wymagało o wiele więcej wysiłku, niż mogła z siebie dać, mając u boku ciągnącego ją w dół Setha, jak to było przez wszystkie minione lata. Dzieci były już na swoim. Niedługo zostanie całkiem sama. Nie potrzebowała specjalisty, aby jej to uświadomił, gdy patrzyła, jak choroba żarłocznie pochłaniała ciało jej męża.
Zrobię wszystko, co będziesz chciał – zwróciła się do Wszechmogącego. – Cokolwiek miałoby to być. Ale tak naprawdę, co to znaczy? To fakt, że nie byłam najlepszą żoną. Przyznaję, że nie wykazałam się w tej dziedzinie talentem. Zresztą, być może także jako matka. Teraz jednak chciałabym to wszystkim wynagrodzić. Tylko powiedz mi jak.
Wszechmocny, który poświęcił Judy Hammer więcej czasu i był z nią bardziej związany, niż zdawała sobie z tego sprawę, z zadowoleniem słuchał tych słów, ponieważ miał wobec niej wielkie plany. Nie teraz, później, gdy nadejdzie czas. Sama się przekona. To może się okazać dość zaskakujące. W tym czasie Randy i Jude przyglądali się matce, jakby zobaczyli ją tego dnia po raz pierwszy. Widzieli jej głowę, rysującą się na tle szyby, jej niezwykły spokój, zadziwiający dla kogoś, kto w zasadzie zawsze był w ruchu. Przepojeni głęboką miłością i szacunkiem do matki podeszli obaj i objęli ją ramionami.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – powiedział cicho Randy.
– Jesteśmy z tobą – zapewnił Jude. – Chciałbym być jakimś sławnym prawnikiem, lekarzem, finansistą lub kimś w tym stylu, abym mógł się tobą zaopiekować.