Выбрать главу

Szacki nachylił się nad garem i wstrzymał oddech, ale i tak straszny smród zepsutego mięsa zaatakował wszystkie jego receptory węchowe. Żołądek podszedł mu do gardła. Wnętrze gara tętniło życiem. Setki szarawych larw wiło się szaleńczo, jakby walcząc o dostęp do padliny, efekt był taki, że wystająca z cielęciny biała kość drgała jak w konwulsjach. Było to naprawdę obrzydliwe.

Jagiełło sięgnęła głęboko do gara, fartuch podjechał w górę jej ramienia, ale nie odsłonił żadnego innego kawałka garderoby. Z błyskiem ciekawości w oku włożyła rękę w kłębowisko larw i wyciągnęła cielęcinę, drugą dłonią otrzepała mięso z tłustych robaków. Jeden wylądował na marynarce Szackiego. Prokurator zrzucił żyjątko paznokciem.

– I co pan sądzi? – zapytała.

– Jeśli faktycznie ktoś zadał sobie wcześniej trud i wyhodował w jakiejś jamie stada much, w co wątpię, to może być to. Jak na kilogram cielęciny, wiele tego nie zostało. – Faktycznie z kości zwisały tylko resztki mięsa. – A pani co sądzi?

– Sądzę, że ten eksperyment mi się przyda do pracy, ale panu nie pomoże.

– Dlaczego?

– Dlatego że larwy lucilii pięknie obgryzają kości, ale zostawiają tkankę łączną. Co oznacza, że gdyby to one rozprawiły się z naszym pacjentem, kości ciągle byłyby połączone stawami i ścięgnami. Zamiast kupy suchych kości mielibyśmy kościotrupa, eksponat na wystawę osobliwości.

– Swoją drogą trzeba będzie zrobić coś takiego, jak dostaniemy jakiegoś młodego trupa – wtrącił Frankenstein. – W starym stawy są już zwyrodniałe, na nic się nie przyda. Piękna pomoc naukowa będzie.

Pani doktor uśmiechnęła się promiennie do swojego mentora. Cóż za pyszny pomysł! mówił jej wzrok.

Szacki nie skomentował. Fakt, że państwo powierzyło edukację młodzieży wariatom, był oczywiście niepokojący, ale kodeks nie przewidywał za to sankcji.

– Niestety z tego samego powodu padł eksperyment australijski – powiedziała, wrzuciła mięso z powrotem do gara, rękawiczki do kosza i podeszła do komputera. – Poprosiłam znajomego, żeby kawałek cielęciny podrzucił do mrowiska mrówek ognistych, czyli solenopsis invicta. Dość paskudny, wszystkożerny insekt. I wcale nie taki trudny do zdobycia. Przyznaję, że rozprawiły się z obiadem znacznie szybciej i czyściej niż larwy. Rach-ciach, nawet zaśmierdzieć nie zdążyło. Zjadły też skórę, kostkę wylizały do czysta. – Kliknęła, na ekranie w małym oknie widać było lekko rozpikselowany obraz z kamery internetowej, małe czerwone mrówki krzątały się wokół kawałka kości. – Byłoby pięknie, gdyby nie to, że znowu chrząstki okazały się dla naszych maleństw ciężkostrawne.

Zamknęła komputer, podeszła do gara z rosołem, zamieszała.

– Hipoteza trzecia: mos teutonicus.

Szacki spojrzał pytająco.

– Myślałam, że prawnicy znają łacinę.

– Znają. – Szacki wyprostował się, też chciał być tym robiącym wrażenie. – Mos teutonicus to po polsku „niemiecki zwyczaj”. Tylko nie rozumiem, jaki ma związek z rozkładem zwłok.

– Akurat w tym wypadku przetłumaczyłabym słowo „zwyczaj” jako „obrządek”. Germańscy rycerze wymyślili to w czasie krucjat, żeby nie chować wysoko urodzonych na ziemi niewiernych. Kiedy pryncypał zmarł, dzielili go na części, gotowali dotąd, aż ciało oddzieliło się od kości, i zabierali kości na Północ, gdzie urządzano pochówek.

– Kroniki milczą na temat tego, co działo się z mięsem – wtrącił Frankenstein. – Ale być może w obozie był to dzień obfitej kolacji. Warto wspomnieć, że sam król Francji, Ludwik IX Święty, został po śmierci ugotowany w Tunisie, na dodatek w winie. Jakieś jego rosołowe kości ciągle można oglądać w relikwiarzach, nie pamiętam gdzie...

– Niestety to też ślepa uliczka. – Jagiełło wyciągnęła szczypcami z gara białą cielęcą goleń, trzymały się jej resztki rozgotowanego, szarego mięsa. – Z wielu przyczyn. Przede wszystkim zwłoki raczej nie zostały podzielone, musiałby to zrobić doświadczony chirurg, żeby na kościach nie zostały żadne ślady. A trudno wyobrazić sobie kocioł tak ogromny, żeby włożyć tam w całości dorosłego faceta, by gotować go przez wiele dni.

– Tak długo?

– Żeby rozpuścić chrząstkę. A i tak wątpię, by udało się ją rozpuścić do końca. Może gdyby kocioł był hermetycznie zamknięty, gdyby ciśnienie zwiększyło temperaturę.

– Za dużo „gdyby”.

– Właśnie. Poza tym zawsze by coś zostało, co trzeba by albo opalić palnikiem, albo zeskrobać. Tak czy owak, zostałyby ślady. Resztki mózgu trzeba by wyskrobać z czaszki. Niestety musimy porzucić to eleganckie rozwiązanie.

Delikatnie włożyła kość z powrotem do bulgoczącego wywaru. Szacki pomyślał, że stary profesor powinien się teraz pojawić z włoszczyzną.

– Ale ma pani jeszcze jakieś hipotezy? – zapytał.

– Niestety jest pewna teoria.

– Dlaczego niestety?

– Za chwilę. Tymczasem możemy płynnie, dosłownie płynnie, skreślić hipotezę czwartą, czyli kwas. Oglądał pan Rewers Lankosza? Janda rozpuszcza tam Dorocińskiego w kwasie solnym, czyli po naszemu chlorowodorowym. A potem kosteczki grzebie na mieście. Postarali się jak zwykle scenarzyści w polskim filmie, ponieważ kwas rozpuszcza wszystko, z kośćmi włącznie.

– Szkoda – powiedział Szacki. – Obrót kwasem solnym jest kontrolowany z uwagi na możliwość wykorzystania w produkcji narkotyków, łatwo byłoby namierzyć nabywcę.

– Dlatego użyłbym raczej kwasu nadchlorowego – wtrącił Frankenstein. – Bardziej żrący, silniej działa, jedyny problem to toksyczne opary.

Prokurator Teodor Szacki nie skomentował, czekał na ciąg dalszy. Zaczynał się obawiać, że siedzi tutaj tylko po to, żeby na koniec się dowiedzieć, że niestety, nie mają drodzy naukowcy pojęcia, jak to możliwe, że w tydzień ktoś przekształcił spacerującego po lesie faceta w rozlatujący się szkielet.

– Proszę – powiedziała Jagiełło i wręczyła mu suchy kawałek starej kości.

– Co to? – zapytał.

– Dwie godziny temu to była śliczna cielęcina – wyjaśnił Frankenstein. – Różowa, pachnąca, może nie sznyclówka, ale gulasz by pan zrobił.

4

Wojciech Falk patrzył na syna po drugiej stronie stołu i nie mógł wyjść ze zdziwienia, że zarówno geny, jak i sposób wychowania mogą tak dalece nie mieć znaczenia. Nawet gdyby poświęcił całe życie, planując każdy element osobowości Mundka, aby stanowił jego własne przeciwieństwo, nie udałoby mu się osiągnąć efektu tak totalnego.

Jedli kurczaka z rożna, którego sam przyrządził. Smaczny kurczak, marynowany całą noc w chili, kolendrze i soku z limonki. Lubił gotować i wymógł na Mundku obietnicę, że co drugi dzień będzie robił przerwę w pracy i przychodził do niego na obiad. Żal mu było, że jego syn je jakieś fast foody na mieście, kanapki zawinięte w folię, a do ojca ma samochodem z prokuratury dziesięć minut.

No to jedli razem. On jak zwykle dość łapczywie i niechlujnie, wycierając ręce w i tak niemiłosiernie brudne ciuchy, bo nie chciało mu się przebierać po wyjściu z warsztatu. Wióry i pył drzewny spadały na stół i podłogę wokół krzesła.

Jego syn natomiast zachowywał się jak klient w paryskiej knajpie, obsypanej gwiazdkami Michelina. Marynarkę powiesił na wieszaku (nigdy niczego nie wieszał na oparciu krzesła), mankiety starannie podwinął, spodnie przykrył czystą serwetą. I oddzielał mięso sztućcami od kości tak precyzyjnie, jakby miał kiedyś zostać jubilerem lub neurochirurgiem, a nie prokuratorem.