Выбрать главу

Nawet jak na Warmię to i tak była przesada. Pomyślał, że w ten sposób będzie wyglądać nuklearna zima, złowroga i ciemna. Kilka minut po dziewiątej ciągle paliły się latarnie, a światła przez chmury przedzierało się tyle, że pożałował, że nie wziął latarki. Wyobraził sobie, że Olsztyn z lotu ptaka musi wyglądać jak przykryty grubą warstwą ciemnoszarego filcu, takiego mocno zużytego, oderwanego od sfatygowanego wszechświatowego gumiaka.

Prokurator Teodor Szacki nie przypuszczał, że taka pogoda jest możliwa.

Przebiegł szybko kilka kroków, żeby jak najszybciej znaleźć się w oświetlonym wnętrzu, skinął portierowi i nie zwalniając, dotarł na piętro, gdzie zderzył się ze stojącą na korytarzu szefową. Skinął na powitanie, przekonany, że to przypadek, że właśnie wyszła z toalety. Ale nie, wyraźnie na niego czekała. W beżowej garsonce na tle beżowej ściany wyglądała, jakby założyła maskujący mundur polowy.

– Do mnie – powiedziała, wskazując na sekretariat.

Zdjął płaszcz i wszedł do gabinetu. Nie bawiła się w żadne otwarte i serdeczne szefostwo, ledwo przekroczył próg, zamknęła drzwi.

– Panie Teo! – zaczęła tonem, który nie wskazywał, że zamierza być wobec niego „och, taką dobrą osobą, prawdziwą dobrotą”. – Jedno pytanie: dlaczego pański asesor, bezczelny, zdziwaczały gnój, który jeszcze niedawno wymusił na mnie, żeby móc pracować z panem, teraz składa oficjalny wniosek o udzielenie panu nagany?

Szacki poprawił mankiety.

– Zresztą zmieniam zdanie. Nie mam żadnego pytania, nie interesuje mnie żadna odpowiedź. Daję panu godzinę, żeby to załatwić. Do południa ma być u mnie Falk, wycofać wniosek, przeprosić za nieporozumienie i dygnąć grzecznie.

Wstał i poprawił przewieszony przez ramię płaszcz, żeby nie zrobiły się zagniecenia.

– Nie wiem, czy to będzie możliwe – powiedział.

– Godzina. Potem napiszę prośbę do okręgowej o przejęcie przez nich pańskiego śledztwa w sprawie Najmana ze względu na zawiłość sprawy. Przeczyta pan sobie o postępach w „Gazecie Olsztyńskiej”, ścigając z całą mocą urzędu palących trawkę studentów z Kortowa. Do widzenia.

Odwrócił się bez słowa i wyszedł. Chciał zamknąć drzwi, kiedy dobiegł go radosny i pełen życzliwego optymizmu szczebiot:

– Panie Teo, proszę zostawić drzwi otwarte, nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że mnie nie ma.

5

W przeciwieństwie do mamy i taty, będących w pewien sposób apostołami zwyczajności, chłopiec z ulicy Równej wybijał się ponad przeciętną. Kilkanaście minut wystarczyło mu, żeby zamienić rodzinny dom w lunapark. Na początek wszedł do kociej kuwety, o czym zawsze marzył, wykonywał w niej kocie ruchy i rozrzucał na wszystkie strony różowy żwirek. Potem skorzystał z uchylonych drzwi do pralni, żeby przewrócić odkurzacz, zrzucić trochę tajemniczych płynów z półki i nawciskać tyle guzików w pralce, że zaczęła wyświetlać komunikat „error”.

Z pralni, ciągle nie niepokojony, przeszedł do kuchni, gdzie zobaczył stojącą na blacie obok kuchenki niebieską butelkę wody mineralnej. Udało mu się – trzymał się pokręteł do sterowania gazem i piekarnikiem – zrzucić butelkę i w końcu usiadł na podłodze w kuchni. Butelkę wody miał między nogami. Chciało mu się pić, a nigdzie nie było jego kubka. Stękał i pojękiwał, próbując odkręcić plastikową zakrętkę, ale nie miał siły. Poza tym nie był pewien, czy kręci w dobrą stronę. Próbował w obie, ale mimo tego, że z całej siły naprężał mięśnie nie tylko w rękach, ale w ogóle w całym ciele, zakrętka nawet nie drgnęła.

– Nie dam lady! – krzyknął, ale pusty dom nie odpowiedział. – Ponóż! Ponóż, bo nie dam lady, wiesz?

Zdenerwowany rzucił butelkę w nadziei, że to pomoże jej się otworzyć, ale butelka tylko podskoczyła i poturlała się. Wstał i ruszył za nią, ale przechodząc przez przedpokój, zobaczył kątem oka swój trójkołowy rowerek i w ułamku sekundy stracił zainteresowanie butelką. Każda kolejna czynność angażowała go w stu procentach, wszystko przed nią i wszystko po niej nie było istotne.

Wyciągnął rowerek spod schodów, przestawił, co nie było takie łatwe, przodem w stronę kuchni. Zdjął przewieszony przez kierownicę kask, założył go tył na przód i ruszył w stronę kuchni i jadalni. To wyglądało jak zabawa, ale w rzeczywistości realizował swój plan. Chciał dojechać rowerem do lodówki, stanąć na siodełku, otworzyć drzwi i wyjąć mleko. Zawsze rano dostawał ciepłe mleko w kubku z dziobakiem i ze słomką w niebieskie prążki.

Rozpędził się i za kuchenną wyspą skręcił w prawo, gdzie w kącie pomieszczenia stała lodówka.

Niespodziewanie rowerek uderzył o coś, zatrzymał się, a dzieciak poleciał do przodu i uderzył brzuchem w kierownicę, źle zapięty kask zsunął mu się na twarz.

– No nie – powiedział, mocując się z kaskiem.

Kiedy w końcu go ściągnął, zobaczył, że rowerek zatrzymał się na mamie, która leżała w poprzek jadalni.

– Mamo, nie możesz! – krzyknął z wyrzutem. – Ja tu jedziem.

Założył z powrotem kask, wycofał, objechał wyspę z drugiej strony i zaparkował koło lodówki. Zdjął kask i powiesił na kierownicy, po czym wspiął się na siodełko i otworzył lodówkę tylko po to, aby przekonać się, że nie sięgnie do mleka.

Stawał na palcach, prostując nogi i wyciągając tułów, jak tylko się da, ale do dolnej półki z mlekiem ciągle brakowało mu kilku centymetrów. Stuprocentowe zaangażowanie nie pozwalało mu wezwać pomocy, zamiast tego próbował najróżniejszych ustawień ciała, żeby sięgnąć wyżej, w końcu udało mu się stopą stanąć na oparciu siodełka, podciągnąć i złapać za półkę, na której stały dwie butelki mleka – normalne dla niego i chudsze do kawy.

Półka nie wytrzymała obciążenia. Plastikowa osłonka wyskoczyła, mleka spadły z hukiem na podłogę, a on zsunął się na dół i nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności wylądował pupą na siodełku. Nie było to bolesne, ale na tyle zaskakujące, że może by się i rozpłakał, gdyby nie widok białej kałuży. Szklana butelka rozbiła się i mleko zalało kuchnię.

Biała plama powiększała się i kiedy dopłynęła do czerwonej plamy wokół matki, zaczęła tworzyć niesłychane wzory, zamieniając szarą kuchenną podłogę w bajkowy dywan o wschodnim ornamencie, utkany z nitek o najróżniejszych odcieniach różu i czerwieni.

Patrzył na to jak zaczarowany, ale dopiero teraz poczuł niepokój. Nigdy w życiu coś takiego nie uszłoby mu na sucho.

– Chciałem napić mleczka – powiedział cicho, przewidując nadchodzącą awanturę. Wielkie brązowe oczy błysnęły łzami, jedna, okrągła jak w kreskówce, spłynęła po policzku. – Mleczka chciałem, wiesz?

Nic się nie działo, więc zsiadł z rowerka, wszedł w kałużę mleka i krwi i stanął przy matce.

– Mamo, już dzień! – krzyknął. – Pobuka! Pobuka! Wstań!

Matka nawet nie drgnęła, a on poczuł się bardzo sam. Chciał do mamy. Chciał, żeby go przytuliła i pocałowała i żeby poczuł się dobrze i ciepło.

– Kupe chce – powiedział przez łzy.

Nic się nie wydarzyło, więc pobiegł do łazienki, zostawiając za sobą mokre, różowe ślady. Otworzył drzwi, zdjął piżamkę i zasikaną po nocy pieluszkę i usiadł na nocniku.

– Nie będzie twalda kupa, wiesz?! – krzyknął w głąb mieszkania, dzieląc się przemyśleniami, które zawsze mu towarzyszyły na nocniku. – Bo nie jadłem czekolady. Tylko jabłuszko. A od owoców jest miękka kupa.

...

– Już! – krzyknął.

Ten poranny manewr zawsze działał. Nawet jeśli mama nie wstawała razem z nim, nawet jeśli jakimś cudem nie zareagowała na komunikat o chęci zrobienia kupy, to na „już” przybiegała z mokrymi chusteczkami w garści.