– Mamo, juuuuż!
Nic się nie wydarzyło. Posiedział jeszcze chwilę i wstał, zupełnie zdezorientowany. Pobiegł z powrotem do kuchni, małe stópki szybko uderzały o podłogę.
– Mamo, zlobiłem kupe, wiesz? Wstań!
Poślizgnął się w kałuży mleka i krwi, stracił równowagę i upadł, uderzając się boleśnie. Jak zwykle nie poczuł bólu tylko w jednym miejscu, zabolało go całe ciało, wysyłając do mózgu ogłuszający sygnał o krzywdzie, zagrożeniu i potrzebie pomocy. W tej samej nanosekundzie zaniósł się głośnym płaczem, alarmowym sygnałem, który na całym świecie od dziesiątków tysięcy lat niezmiennie informował dorosłych, że trzeba pomóc małemu człowiekowi.
Tym razem małemu człowiekowi nikt nie pomógł.
6
Telefoniczna rozmowa z doktorem Ludwikiem Frankensteinem była krótka i prawie bezowocna. Naukowiec poinformował go chłodno, że w ciele człowieka znajduje się dwieście sześć kości i jeśli pan prokurator sądzi, że pobiorą próbki ze wszystkich i zrobią badania porównawcze DNA w ciągu jednego dnia, to znaczy, że potrzebuje neurologicznej konsultacji. Co poza wszystkim nie jest problemem, mają na Warszawskiej doskonały oddział neurologii i neurochirurgii, chętnie pomogą. Jedyne, co im się udało na szybko, to potwierdzić, że faktycznie kości dwóch palców prawej ręki nie pasują do DNA Najmana.
Skontaktował się następnie z Bierutem, kazał sporządzić listę zaginionych z okolicy z ostatniego roku i pobrać od ich krewnych próbki DNA do badań porównawczych. Nigdy w karierze nie zetknął się z seryjnym zabójcą w stylu amerykańskich filmów, wariatem, który gra ze śledczymi w dziwaczne gierki. Na przykład takie, że chce mu się uzupełnić układ kostny denata, aby nie zepsuć efektu.
Postanowił, że później zajmie się przeszłością Najmana, na razie trzeba było jakoś poradzić sobie z Falkiem. Sam się sobie dziwił, ale tak naprawdę nie miał pretensji do asesora. Przede wszystkim dlatego, że przekonała go argumentacja młodego prawnika.
Myślał przez chwilę, patrząc na krajobraz za oknem, na przesuwające się w ciemnej mgle światła maszyn budowlanych. I uznał, że nie ma innego sposobu niż pojechanie do wczorajszej „pseudopandy”, swoją drogą co go podkusiło, żeby wyskoczyć z tym określeniem. Pojedzie, dokona wizji lokalnej, przeprosi, opowie o tym, co może dla niej zrobić Rzeczpospolita.
W poszukiwaniu adresu przejrzał leżące na biurku papiery, ale nigdzie nie mógł znaleźć wczorajszego protokołu. Pisał go? Na pewno pisał. A co z nim zrobił potem? Spieszył się do szpitala na Warszawską, może zabrał ze sobą? Bez sensu, nie zrobiłby tego, w aktówce miał idealny porządek, a w kieszeniach nigdy nic nie trzymał. Kieszenie mogłyby dla niego nie istnieć. Czyli wyrzucił.
Ukucnął i wyciągnął spod biurka druciany kosz. Włożony do środka foliowy worek był pusty jak barek alkoholika.
Westchnął.
7
Każda smycz ma dwa końce. Kapitan żeglugi wielkiej Tomasz Szulc nie miał ochoty wyciągać drugiej ręki z ciepłej kieszeni, więc użył tej, w której trzymał smycz, aby zapiąć do końca suwak sztormiaka i lepiej chronić się przed pogodą. Tym ruchem pociągnął za szyję swojego głupiego labradora, który wierzgnął radośnie, przez co kapitan Szulc poślizgnął się i mało co nie runął w rozjeżdżoną rzekę błocka, nazwanego przez jakiegoś gminnego humorystę ulicą Równą.
Żona w ostatniej chwili złapała go za łokieć.
– Wiesz, o czym myślę? – zapytał.
– Niestety, moje życie jest uboższe o tę wiedzę.
– Myślę, w ilu miejscach na świecie wspólnie byliśmy.
– Jeśli wierzyć naszej mapie, to w dwudziestu ośmiu krajach.
Pokiwał głową. Liczył wczoraj i wyszło mu tyle samo. Ich mapa stanowiła rodzaj świeckiego ołtarzyka, na ogromnej elipsie z polityczną mapą świata zaznaczali kolorowymi pinezkami wszystkie odwiedzone miejsca. Czerwona tam, gdzie byli całą rodziną z dziećmi; pomarańczowa, jeśli pojechali we dwójkę; niebieska dla niej i zielona dla niego. Kiedy dzieci podrosły i zaczęły jeździć same, dodali białą dla córki i żółtą dla syna. Sześć kolorów z kostki Rubika.
– Czy widzieliśmy jakieś miejsce, gdzie by stawiali domy pośrodku pola? Gdzie pałace z kutymi ogrodzeniami i granitowymi podjazdami, obłożone piaskowcem, stoją wzdłuż rzeki błota?
Zaprzeczyła.
– Powiedz mi, co jest w tym cholernym kraju nie tak. Co to w ogóle za błotoland jest, że pozwalają ludziom budować domy, podłączają prąd i wodę, a droga zawsze jest dekadę później. To jakiś spisek? Biorą łapówki od firm produkujących samochody terenowe? Od warsztatów remontujących zawieszenia? Myjni samochodowych? Pralni chemicznych?
– Nie zapomnij o ortopedach.
– I po co my w ogóle wychodzimy w taką pogodę? – Szulcowi ciężko było przestać gderać, jeśli raz już zaczął.
– Mamy psa.
Fakt, mieli psa. No i teraz brodzili po błocku swojej małej ojczyzny, w najbrzydszy, najohydniejszy, najbardziej paskudny dzień roku. Bo mieli psa. Brunona.
Odeszli od drogi. Tomasz spuścił Brunona ze smyczy. Byli teraz w nowej części wsi, wyludnionej o tej porze dnia niczym Prypeć. Mieszkańcy próbowali zarobić na spłatę kolejnej raty kredytu, a jeśli w domu zostały dzieci z matkami albo babciami, to pewnie skrzętnie ukryte przed koszmarną aurą.
Bruno latał po błotnistych wertepach, rozbryzgując kałuże i przy okazji zmieniając swoje czekoladowe umaszczenie na kremowe, bo taki kolor miało błoto w tej części Warmii. W pewnej chwili pies stanął i zaszczekał.
Zatrzymali się i spojrzeli na siebie. Bruno prawie nigdy nie szczekał. Raz nawet zapytali weterynarza, czy z jego strunami głosowymi jest wszystko w porządku. Lekarz ich wyśmiał i powiedział, że labradory bywają małomówne.
A teraz stał przy jakimś ogrodzeniu i szczekał.
Tomasz podszedł, uspokoił psa, poklepując go po głowie. Spojrzał na stojący za płotem domek. Nowy, zwyczajny. Parter, poddasze użytkowe z oknami dachowymi, wiata zamiast garażu. Oczywiście większy niż ich stara pruska chałupka.
Dom miał klasyczny rozkład, przez okno obok drzwi widać było kuchnię otwartą na jadalnię i salon. Tomasz zauważył, że drzwi lodówki są otwarte. Światła paliły się w kuchni i w sypialni na piętrze.
Wydawało mu się, że słyszy jednostajne zawodzenie dziecka.
– Słyszysz? – zapytał.
– Nic nie słyszę, uszy mi zamarzły.
– Dziecko płacze chyba.
– Z mojego doświadczenia wynika, że tym się głównie dzieci zajmują. Chodź, bo zaraz cała zamarznę.
– Ale tak płacze i płacze.
– Bo pękł mu balonik albo go boli ucho, albo mama wyłączyła bajkę, albo nie dała snickersa na śniadanie. Mówisz, jakbyś dzieci nigdy nie miał.
Pogłaskał Brunona po głowie. Pies ciągle patrzył w stronę domu, ale już nie szczekał, nie warczał też. Chyba faktycznie jest przewrażliwiony.
– Zadzwonię – powiedział, kładąc palec na przycisku domofonu.
– Daj spokój, kobieta tylko tego potrzebuje. – Łagodnym gestem chwyciła jego rękę, odciągnęła od furtki. – Wyjący bachor i wścibski sąsiad, dla mnie to byłoby zbyt dużo na jeden dzień.
Wsunął do kieszeni swoją rękę, razem z ręką żony, i pomyślał, że może faktycznie jest przewrażliwiony. Zawsze był takim trochę ojcem kwoką, cała rodzina się z niego śmiała. Nic tylko dzieci i dzieci.
Minęli kolejne trzy posesje, kiedy zauważyli, że Brunon ciągle nie ruszył się z miejsca. Musiał trzy razy gwizdnąć, zanim krnąbrny pies do nich przybiegł.