Po dojściu do nowej części kompleksu z przyjemnością zauważył, że projektanci szpitala byli nie tylko pierwszymi w powojennej historii miasta, którym udało się osiągnąć coś więcej, niż puścić pawia w przestrzeń publiczną. Byli też pierwszymi, którym udało się dość składnie połączyć charakterystyczne czerwonoceglane pruskie budownictwo z nowoczesną architekturą. Przez co nowy kompleks sprawiał tyleż współczesne i profesjonalne, co sympatyczne wrażenie − taki szpital, w którym chciałoby się chorować, jeśli już gdzieś trzeba.
Przeszedł przez rozsuwane drzwi oraz izbę przyjęć i wjechał windą na drugie piętro. Jak zwykle w szpitalach, na parterze panował gwar i rozgardiasz, na oddziałach natomiast spokój, korytarze świeciły pustkami, pachniało płynem do dezynfekcji i kawą, szepty mieszały się ze szmerem aparatury medycznej.
Za ladą dyżurki oddziału nikogo nie było, Szacki stanął obok i czekał. Tak naprawdę szukał pretekstu, żeby się stąd ulotnić. Dlatego nawet nie szukał kontaktu wzrokowego z lekarką, która wyszła z jednego z pokoi i z teczką w ręku szybkim krokiem dokądś zmierzała. Był pewien, że go minie, ale ona spojrzała na niego, zmarszczyła brwi i zatrzymała się gwałtownie.
– Pan kogoś szuka? – zapytała.
Spojrzał na nią. Kilka lat po czterdziestce, drobna budowa, ciemne włosy, okulary, grzywka. Typ prymuski. Zasłaniała się teczką jak tarczą.
Podał imię i nazwisko.
Lekarka, zamiast odpowiedzieć, przekrzywiła głowę, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała. Charakterystyczny gest wydał mu się znajomy. Kto tak robił? Żenia? Szefowa?
– A kim pan jest dla chorej?
– Prokuratorem. Teodor Szacki.
Na te słowa zachowująca profesjonalny chłód lekarka rozpromieniła się, jakby zobaczyła listonosza ze zwrotem podatku.
– No właśnie, prokurator Szacki we własnej osobie! Zastanawiałam się, skąd pana znam. Bardzo, bardzo się cieszę, że mogę pana poznać. Przepraszam, porozmawiałabym chętnie dłużej, ale już jestem spóźniona na konsylium. Może następnym razem, dobrze? – Uśmiechnęła się zachęcająco.
Pokiwał głową, nie mając pojęcia, czemu zawdzięcza swoją sławę na oddziale neurochirurgii.
– Ostatnie drzwi po prawej stronie! – krzyknęła, zanim weszła do windy.
Podziękował, zaczekał, aż zamkną się drzwi, postał jeszcze chwilę i w końcu uznał, że musi mieć tę konfrontację jak najszybciej za sobą. Ruszył szybkim krokiem, minął kilka szpitalnych sal, pustych lub prawie pustych, i w końcu znalazł się w pokoju, gdzie na jedynym łóżku leżała młoda kobieta.
Wyglądała dość zwyczajnie.
3
Świadomość przychodzi i odchodzi zupełnie znienacka, jakby ktoś kompulsywnie bawił się jej głównym przełącznikiem, tak jak ludzie czasami pstrykają długopisem.
Pstryk.
I ciemność zastępuje biała wata, która potem zamienia się w mleczne szkło, za którym poruszają się różne nieostre plamy, zaczynają pomału zyskiwać na ostrości. Skupia się na nich z wysiłkiem.
Pstryk.
Ciemność.
Pstryk.
I ciemność zastępuje biała wata, pojawia się jakaś myśl, ulotna, słaba, wystarczająca tylko do tego, żeby potwierdzić, że ona to ona, i pozwala jej się określić jako świadomy byt. Skupia się na tej myśli i buduje wokół kolejne; skoro już wie, kim jest, stara się sobie przypomnieć, gdzie jest i dlaczego. Ma wrażenie, że każdą z myśli musi doganiać. To bardzo męczące.
Pstryk.
Toczy tę walkę już bardzo długo, ale ma pierwsze sukcesy. Kilka razy utrzymuje świadomość na tyle długo, że rozumie, że jest w szpitalu i że coś się stało. Raz dochodzi do strasznego wniosku, że być może przeżyła w komie trzydzieści lata i nikogo już nie zna. Ale zaraz potem odpływa – pstryk – a kiedy wraca, już tego wniosku nie pamięta.
Kilka razy świat rozostrza się na tyle, że widzi nieznane twarze. Próbuje się odezwać, ale to daremne.
Pstryk.
Bardzo szybko przypomina sobie, że ma dziecko. Chyba chłopczyka, ale nie jest pewna. Imienia nie potrafi znaleźć w pamięci. Ale jest mały. Przypomina sobie uczucie miłości i uczucie strachu. Czy coś mu się stało? Czy umiera tak jak ona? Za dużo emocji.
Pstryk.
Wyjątkowo razem z przytomnością przychodzi ból. Myśli, że to może dobry znak, że jeśli uchwyci się tego bólu, to dłużej zachowa świadomość. Potrzebuje tego, żeby wydobyć z siebie więcej o dziecku, które tak kocha i o które tak się boi.
Chłopiec. Jest prawie pewna, że to chłopiec. Ciemne włosy. A oczy? Widzi obraz dziecka w piżamce, śpiącego na wznak, pochrapującego, na piżamce ma motocykl. Niebieski motocykl z napisem „Wrrrrrr”. Śpi, więc oczu nie widać. Próbuje przywołać jakiś inny obraz, ale nie potrafi. Jak na złość.
Pstryk.
Otwiera oczy. Tym razem zamiast waty od razu jest mleczna szyba, postęp. Nauczona doświadczeniem, nie popędza zmysłów, czeka spokojnie, czy się wyłączy, czy nie. Po chwili obraz zyskuje na ostrości i widzi, że stoi przed nią mężczyzna.
Chciałaby się zastanowić, kim jest, ale nie ma kontroli nad swoimi myślami, zamiast tego rozważa, czy to możliwe, że w wyniku... w wyniku tego, co jej się przytrafiło, czymkolwiek to było, straciła widzenie kolorów. Ponieważ mężczyzna jest monochromatyczny. Białe włosy, blada twarz, czarny płaszcz, marynarka, koszula i krawat w różnych odcieniach szarości. Stoi w drzwiach, potem podchodzi do jej łóżka. Wyprostowany, ręce opuszczone wzdłuż tułowia.
Nie ma pojęcia, kim jest. Stara się wyłowić emocje, które do niego pasują.
Miłość? Przyjaźń?
– Przyszedłem, żeby prosić panią o wybaczenie – mówi cicho mężczyzna. – Ale rozumiem, że mogę tego wybaczenia nigdy nie otrzymać. Bo nie będzie mi mogła go pani udzielić ani co bardziej prawdopodobne, nie będzie pani chciała.
Widzi, że mężczyzna coś mówi, ale nic do niej nie dociera. Skupia się na emocji, już wie, że przez emocje najłatwiej dojść do faktów, do obrazów.
Smutek?
– Ale chciałbym, aby pani przynajmniej przyjęła do wiadomości moje przeprosiny. – Patrzy jej w oczy. Ma zimne spojrzenie, nie podoba jej się ten mężczyzna. – Popełniłem w życiu wiele błędów, ale ten jest najgorszy. Nigdy nie przestanę się za to wstydzić.
Żal?
– Obiecuję pani, że ludzie winni tego, co się stało, poniosą karę. To oczywiście pani mąż. Jeszcze go nie mamy, ale to kwestia dni lub nawet godzin.
Nienawiść?
– Ja poddam się postępowaniu dyscyplinarnemu i odejdę z prokuratury. Obiecuję pani, że nikt już nie będzie przeze mnie cierpiał.
Gniew. Tak, to było właściwe uczucie.
Razem z emocją przychodzi obraz. Plecy jej syna, pochylonego nad czymś. Strużka dymu nie wiadomo skąd. Ogromny strach. A potem kroki, poły czarnego płaszcza migające jej przed oczami. To ten mężczyzna. Pochyla się, bierze małego na ręce. Chłopiec z ufnością wtula się w kołnierz płaszcza, pokrytego drobinkami mżawki. Patrzą na nią jednocześnie. Lodowate oczy mężczyzny i brązowe, załzawione oczy jej dziecka. Brązowe. Co za ulga!
Gniew. Postanowiła trzymać się tej emocji, ponieważ to ona jak do tej pory miała jej najwięcej do zaoferowania.
Pstryk.
4
Chłodne powietrze orzeźwiło go, ale ciągle czuł się słabo, usiadł na ławce pod budynkiem szpitala, żeby dojść do siebie. Niby wiedział, co zobaczy w szpitalnym pokoju, ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Nie potrafił wyrzucić spod powiek leżącego na szpitalnym łóżku ciała, bardziej zwłok niż żywej osoby. Twarzy oszpeconej przez zwiotczałe mięśnie, obnażonych zębów, widocznych spod opuszczonej wargi. Oczu, które zapewne starały się mu przekazać jakieś emocje. Czy w myślach darła się na niego, żeby się wynosił? Wyzywała go? Rzeczowo obarczała winą za wszystko, co się stało?