Выбрать главу

Zero reakcji. Mężczyzna nawet nie westchnął.

– Dam panu chwilę na przemyślenie tego. Zaraz wrócę.

Szacki w tej samej chwili wyszedł na korytarz. Zrozumiał, że Falk chce z nim porozmawiać sam na sam.

– No i co teraz? – zapytał asesora, uznając, że pole walki to najlepsze miejsce na naukę.

– Szczerze? Mam duże wątpliwości, czy postawienie zarzutów jest skuteczne. Facet zachowuje się jak katatonik i nie wychodzi z roli nawet na ułamek sekundy. Może udaje, a może faktycznie się wyłączył. Jeśli tak, to nie zrozumiał ani zarzutów, ani informacji o przysługujących mu prawach. Co oznacza, że nie możemy go wpakować do aresztu.

– Czyli co pan proponuje?

– Złóżmy wniosek o skierowanie go na badanie psychiatryczne połączone z obserwacją. Zostanie odizolowany w zakładzie, dostaniemy osiem tygodni na zebranie dowodów, potem będziemy procedowali w zależności od opinii biegłego.

Szacki pokiwał głową. To była najlepsza decyzja, pomyślał o tym już w chwili, kiedy mężczyzna nie odpowiedział na pytanie o imię i nazwisko. Legion widział takich cwaniaczków.

Ustalili, że Falk wypełni kwity do sądu, a Szacki wejdzie do pokoju przesłuchań. Może nowy element skłoni zatrzymanego do zwierzeń. Wątpliwe, ale warto spróbować.

Wszedł do środka. Mężczyzna akurat przeglądał się w lustrze, za którym stali policjanci. Nie zareagował na pojawienie się prokuratora, nawet nie drgnął, kiedy ten podszedł do stołu, usiadł, dosunął krzesło i położył na blacie splecione dłonie.

Minęło co najmniej pięć minut idealnej ciszy, kiedy mężczyzna w końcu obrócił głowę w stronę prokuratora. Zwyczajnie, mechanicznie, nie było w tym geście decyzji. Szacki drgnął, kiedy spojrzenie mężczyzny w końcu spotkało się z jego. Zrozumiał, że mężczyzna milczał nie dlatego, że taka była jego strategia. Milczał, ponieważ był śmiertelnie przerażony.

Prokurator Teodor Szacki nigdy nie widział takiego strachu w niczyich oczach.

7

Olsztyn nie był może tak szybki jak Warszawa, gdzie w centrach handlowych zaczynali puszczać kolędy, kiedy jeszcze dogasały zapalone na Wszystkich Świętych znicze, ale w pierwszy grudniowy poniedziałek czuć było atmosferę świąt. W „Staromiejskiej” wisiały bożonarodzeniowe dekoracje, za oknem na rynku stała już połowa choinki, w „Gazecie Olsztyńskiej” skwapliwie odnotowano, że ścięto najważniejsze warmińskie drzewko, które za chwilę ozdobi plac przed ratuszem. Szacki wyjrzał za okno i poczuł przemożne, dziecięce pragnienie, żeby spadł śnieg. Nie wynikało ono z nostalgii za bezgrzesznymi latami, za sankami, śnieżkami i beztroską, lecz z ubiegłorocznego wspomnienia. Olsztyn był dla niego jeszcze nowy, Żenia była nowa, przepełniała go euforia nowego życia. Euforia fałszywa, w wieku czterdziestu trzech lat nowe mogą być złudzenia i choroby, życie już niespecjalnie. Wtedy oczywiście tego nie czuł, euforia nie zostawia miejsca na zdrowy rozsądek. Olsztyn podarował mu wówczas magiczne tło dla jego ekscytacji. Spadł piękny śnieg, na starym mieście trwał przedświąteczny jarmark, pachniało zimą i grzanym winem. Żenia trzymała rękę w kieszeni jego płaszcza, jak nastolatkowie bawili się swoimi palcami, chichocząc, spacerując razem z tłumem wśród lodowych rzeźb na małym rynku i między oświetlonymi rzęsiście kamienicami starówki. Żenia opowiadała mu swoje olsztyńskie przygody z lat licealnych, a on dzięki temu sam czuł się młody, nowy i szczęśliwy.

Bardzo pragnął, żeby w tym roku też spadł śnieg. Choć na chwilę.

– Nie no, tato, jak chciałeś sobie pomyśleć w samotności, to naprawdę trzeba było powiedzieć.

Spojrzał na córkę siedzącą po drugiej stronie restauracyjnego stolika. W ustach rosła mu riposta, że nie mógł przewidzieć, że rozładuje jej się telefon, przez co nie będzie mogła pisać SMS-ów i nieoczekiwanie zażąda kontaktów z ojcem. I że chętnie skoczy po ładowarkę, żeby mogła spędzać z nim czas tak, jak lubi najlepiej.

– Przepraszam. Myślałem, że chciałbym, żeby spadł śnieg.

– Tutaj to niebezpieczne. Czytałam wczoraj, że wilcy w okolicy podchodzą pod ludzkie siedziby, na inwentarz polują. Jeszcze by do miasta przyszły, niebezpiecznie by mi było brnąć do szkoły przez zaspy, omijając dzikich zwierząt hordy.

– Odpuść, Żeni nie ma.

Zamiast odpowiedzi zrobiła minę, która bardzo jasno wyrażała myśl, że to bardzo wyjątkowa sytuacja, kiedy nie musi dzielić czasu swojego ojca z jego irytującą wybranką. Odczytał komunikat w stu procentach trafnie i sięgnął po menu, żeby zrobić to, co zawsze robił w takich sytuacjach: zmienić temat i udawać, że wszystko jest w porządku i że nie ma pojęcia, o co chodzi.

Przypomniał sobie powtarzane do znudzenia słowa Żeni, że dla niego nie ma to znaczenia, ale Heli wyrządza krzywdę, uciekając od każdego trudnego tematu, traktując ją albo jak samodzielną, niewymagającą żadnej atencji kobietę, albo jak małą dziewczynkę, w zależności od tego, co akurat bardziej było mu na rękę i co pozwalało uniknąć konfrontacji.

Odłożył menu.

– Powiedz to.

– Nie rozumiem.

– Zamiast patrzeć na mnie wymownie, powiedz to słowami. Na pewno słyszałaś, że ludzie czasami stosują taki sposób komunikacji.

– Nie rozumiem. Co mam powiedzieć słowami?

– Że chociaż odczuwasz niewysłowioną ulgę, że nie ma tutaj Żeni, to nie jesteś w stanie mi zapomnieć, że to są chwile wyjątkowe rzadkie, kiedy zmuszam się, żeby poświęcić uwagę tobie i tylko tobie.

Zagryzła wargę.

– Jezu, nie musisz być od razu agresywny.

– Nie jestem agresywny – odpowiedział spokojnie. – Chcę ci tylko ułatwić rozmowę na interesujące cię tematy.

– Nie interesują mnie rozmowy na te tematy.

– Ale mnie interesują.

– To porozmawiaj o nich z kimś. Z Żenią albo z jakimś specjalistą najlepiej.

Zajebię gówniarę, pomyślał, i tyle będzie z traktowania jej poważnie.

– Bałaś się mnie kiedyś?

– Słucham?

– Bałaś się kiedyś, że cię uderzę? Popchnę, spoliczkuję, zrobię fizyczną krzywdę.

– Teraz się boję, że zwariowałeś.

– Poważnie pytam.

Spojrzała na niego. Miał wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo dawna normalnie. Nie z odrzuceniem, nie z wystudiowaną, fałszywą normalnością. Tylko normalnie, tak po prostu, jak jeden przyjaciel patrzy na drugiego w czasie rozmowy.

– Państwo już wybrali? – Kelnerka stanęła przy stoliku z notesikiem w dłoni.

– Dwa razy kołduny w rosole? – spytał Szacki, patrząc na córkę.

Hela skinęła głową. Kelnerka zabrała karty i zniknęła.

– Poważnie pytam – powtórzył. – Mam taką sprawę, to znaczy nadzoruję, nieważne. Normalna rodzina, we wsi, jak się jedzie na Gdańsk. Wiesz, jak to wygląda. Osiedle na klepisku, małe kwadratowe działki, nowe domy, na podjeździe fura, za domem grill i trampolina dla dziecka, w środku plazma na ścianie. On, ona, trzylatek. Ona siedzi w domu z małym, on zasuwa w Olsztynie, żeby mogli spłacić kredyt. W wakacje pewnie jadą nad morze na dwa tygodnie. Sto procent normalności, dzień do dnia podobny. Tylko że ona się boi. Teoretycznie nic się nie dzieje, ale ona i tak się boi, z dnia na dzień coraz bardziej. On pewnie jest tradycyjny, może władczy, dumny z domu, drzewa i syna. A ona się boi. W końcu nie może wytrzymać i mu mówi. Cięcie. A potem ja ich znajduję. Jego nie ma. Ona leży z dziurą w głowie, w kałuży krwi i rozlanego mleka. Dziecko bawi się przy niej, w kółko te same dwa kawałki układanki ze sobą łączy.