Tylko raz w życiu zapaliła jej się czerwona lampka. Tylko raz w życiu poczuła strach, że jakaś emocja i substancja mogą przejąć kontrolę nad jej życiem. Emocją tą był spokój, a substancją alprazolam, benzodiazepinowy lek psychotropowy przepisywany na zaburzenia lękowe, znany lepiej pod bestsellerową nazwą xanax. Próbowała w życiu różnych narkotyków w celach naukowych, ale po wzięciu xanaxu po raz pierwszy poczuła się jak święty Paweł na drodze do Damaszku. Doznała objawienia, miała ochotę paść na kolana, popłakać się ze wzruszenia i ruszyć w świat, aby szerzyć nową wiarę, nauczać ludzi za pomocą barokowych metafor, że spokój i szczęście są w zasięgu ręki, że mają gorzki smak i owalny kształt tabletki. Dodałaby do tego trochę seksizmu i ksenofobii, bez których żadna religia nie osiągnie sukcesu, i alleluja, mogłaby zostać prorokiem boga Pfizera.
Dlatego po króciutkim okresie fascynacji odstawiła xanax i od tamtej pory dwadzieścia lat temu sięgnęła po niego tylko kilka razy, w sytuacjach wyjątkowego napięcia i stresu. Bardzo się tym osiągnięciem szczyciła, bo jeśli czegoś tutaj nie brakowało w szafkach, szufladach i fartuchach, to właśnie xanaxu. Rozdawali go pacjentom jak jabłka, sami brali, znajomym przepisywali, szuflami można było go przerzucać, trudniej było w budynku o butelkę wody mineralnej niż o tabletkę xanaxu.
Teraz uznała, że nie poradzi sobie inaczej. Poszła do pokoju lekarskiego, wygrzebała blister z szuflady, łyknęła tabletkę 0,25, włączyła Sapera na komputerze i czekała, aż benzodiazepina zwiąże się z receptorem GABA, dzięki czemu przestaną jej się pocić dłonie.
Pstryknęła radio, usłyszała wycie Stevena Tylera w Janie’s got a gun i od razu wyłączyła. Znamienne było to, że kiedy muzycy rockowi brali się za temat przemocy domowej, zaraz ktoś tam łapał za spluwę i wymierzał srogą sprawiedliwość, tylko taki rozwój wydarzeń pasował do ostrych gitarowych solówek.
Tyle dobrego, że jako ordynatora oddziału nikt jej nie może pogonić. Włączyła przeglądarkę i znalazła na Youtube Can I Hold U Tonight. Chwilę się wahała, w końcu wcisnęła. Bez sensu, zaraz łzy stanęły jej w oczach. Tyle razy to przerobiła, jej superwizorka pewnie rzygała tym tematem. A jak przychodzi co do czego, to rozdrapuje tego strupa, sypie sól do rany i grzebie w niej widelcem. Ale co poradzi. Do końca życia będzie się zastanawiała, razem z Tracy Chapman, czy skończyłoby się inaczej, gdyby znalazła właściwe słowa. Klucz, którym można było go otworzyć.
Piosenka dobiegła końca. Teresa Zemsta wytarła oczy, posłuchała jeszcze kilku piosenek czarnoskórej diwy i nagle poczuła, że ma w płucach więcej miejsca na powietrze. Odetchnęła głęboko kilka razy.
I ogarnął ją spokój.
Wzięła teczkę z biurka, zawiesiła na szyi kartę magnetyczną do drzwi i postanowiła, że zacznie od nowego pacjenta, żeby mieć to jak najszybciej za sobą. Zastukała do pokoju pielęgniarzy.
– Panie Marku – powiedziała – na wszelki wypadek, okej?
Pan Marek odłożył swoje śniadanie i bez słowa poszedł za Zemstą. Był antytezą tego, jak wyobrażamy sobie pielęgniarza na oddziałach psychiatrycznych. Żaden zwalisty dryblas z głupawym uśmiechem, któremu mama robi kanapki z salcesonem do pracy, co to ledwo, ledwo został po tej stronie barykady, oddzielającej zdrowych od chorych. Pan Marek był inteligentny, z poukładanym życie osobistym, pełen empatii, wysportowany. Instruktor izraelskich sztuk walki, nie potrzebował przewagi masy, żeby poradzić sobie z agresywnymi pacjentami. Teresa Zemsta uważała, że byłby z niego doskonały terapeuta, może nawet lekarz. Pochodził jednak z tak głębokich popegeerowskich warmińskich dołów, że mimo wielkiego wysiłku udało mu się wdrapać jedynie na stanowisko oddziałowego. Historia pana Marka stanowiła dla Zemsty koronny dowód, że nie każdy jest kowalem własnego losu. A nawet jeśli, to dużo zależy od tego, czy na początku dostaje nowocześnie wyposażoną kuźnię, czy musi ukraść pierwszy młotek.
Bez słowa pokonali długi korytarz, izolatka mieściła się na samym końcu piętra. Zwykle obserwacji psychiatrycznej przestępców dokonywano w aresztach, na specjalnych oddziałach. Tym razem sytuacja była wyjątkowa, jak tłumaczył jej młody prokurator o wyglądzie Louisa de Funčsa. Nie chodziło o zbadanie poczytalności podejrzanego. Chodziło o stwierdzenie, czy ich podejrzany w ogóle wie, kim jest, w jakiej sytuacji się znajduje, i czy zrozumie stawiane mu zarzuty.
– Wydaje się, że funkcjonuje – mówił prokurator. – Pije, je, chodzi do toalety. Myje zęby i rozbiera się do snu. Ale cała reszta jest wyłączona.
Wtedy po raz pierwszy poczuła, że drętwieje jej kark. Zapytała o szczegóły.
– Nie nawiązuje żadnego kontaktu. I kiedy mówię „żadnego”, dokładnie to mam na myśli. Jakby żył w przestrzeni, gdzie nikogo nie ma. Nie powiedział ani słowa od zatrzymania. Ani jednej sylaby.
Zemsta włożyła sporo wysiłku, żeby nie dać po sobie poznać, ile ją kosztuje ta rozmowa. Spytała, czy ich zdaniem symuluje.
– Mam nadzieję – odparł zimno prokurator. – Tylko wtedy będziemy mogli go odizolować od społeczeństwa.
Spytała, co zrobił.
– Kat domowy. Znęcał się, a kiedy postanowiła odejść, prawie zabił. Zostawił ją nieprzytomną na podłodze w kuchni, samą z niespełna trzyletnim dzieckiem. Nie wiadomo, czy kobieta przeżyje.
Zrobiło jej się słabo. Żeby zachować pozory profesjonalnej rozmowy, powiedziała, że to niespotykane. Że sprawcy przemocy domowej raczej są dumni z tego, co robią. Nie zna przypadku, żeby któregoś z nich męczyły wyrzuty sumienia, o wpadnięciu w mutyzm nie wspominając.
Prokurator potwierdził. Mimo młodego wieku wydawał się doskonale przygotowany.
Stanęła przed drzwiami oddzielającymi ostatni odcinek korytarza od reszty oddziału.
– Pani doktor – powiedział pan Marek – to będzie duży problem, jeślibym jutro wieczorem na pani dyżur małą przyprowadził?
– Znowu migdał? – spytała.
– No chyba tak, a chcemy, wie pani, sprawdzić, czy z uchem wszystko w porządku. Żeby nie było tak jak na wiosnę.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się miło. Nie przeszkadzało jej to, że wielu ludzi na oddziale, a czasami też rodziny pacjentów, „wykorzystywało” jej drugą specjalizację z laryngologii. Kiedy przeżyła załamanie i porzuciła psychiatrię, zajęła się pozytywistyczną pracą w przychodni rodzinnej, ciesząc się opinią dobrej specjalistki od uszu i gardła. Potem wróciła do psychiatrii klinicznej, bo to jednak stanowiło jej pasję i powołanie, ale ciągle zdarzało jej się udzielać porad laryngologicznych i nawet to lubiła. Zwykłe infekcje zwykłych ludzi dające się wyleczyć jednym antybiotykiem stanowiły miłą odmianę od tego, czym normalnie się zajmowała.
Przyłożyła kartę do czytnika.
5
Edmund Falk nie wycofał swojego wniosku o ukaranie Szackiego naganą. Co zresztą Szacki popierał, nie robiąc nic, aby go skłonić do zmiany zdania. Ich szefową doprowadzało to do furii, odbierała to jako osobistą zniewagę, tego dnia odbyła już dwie sympatycznie i milutkie rozmowy z „kochanym Edmundem” i „drogim panem Teo”. Z ciepłym uśmiechem, odwołując się do solidarności zawodowej, przyjaźni, koleżeństwa i zwykłej ludzkiej empatii, nakłaniała ich, żeby załatwili sprawę między sobą. W jej przemówieniach pojawiały się ludowe przysłowia, buddyjskie dywagacje o karmie i chrześcijański wymóg miłosierdzia.