Выбрать главу

Wstała i podeszła do drzwi, kiedy mężczyzną wstrząsnął krótki atak stłumionego przez zamknięte usta kaszlu. Dziwne, trochę jak kaszel, trochę jak odruch wymiotny. Odwróciła się. Siedział na łóżku w tej samej pozycji, wzrok wbity w ścianę, ale palce zaciśnięte na pościeli. Widziała, że wkładał wiele wysiłku w powstrzymanie tego ataku, aż oczy mu się zaszkliły.

Podeszła bliżej. Mokry oskrzelowy kaszel, płuca próbowały się pozbyć zalegającej w nich wydzieliny, słyszała taki w przychodni setki razy. Próba powstrzymania takiego kaszlu nie miała sensu, ciało w wielu wypadkach było często mądrzejsze od człowieka w walce o zdrowie.

W oczach mężczyzny pojawiła się panika. Jakby głupi atak kaszlu stanowił zagrożenie. Walczył jak mógł ze swoimi oskrzelami, gdyby nie okoliczności, byłoby to komiczne.

Wstrząsany skurczami, zaczął wychodzić ze swej roli. Zerknął na Zemstę z histerią w oczach, ułamek ułamka sekundy, ale wystarczyło, żeby utwierdziła się w przekonaniu, że o żadnej niepoczytalności nie ma mowy.

Kaszel w końcu zelżał. Mężczyzna ciężko oddychał nosem po ataku.

Coś było nie tak.

Zemsta skinęła na pana Marka, który momentalnie wszedł do środka i spojrzał pytająco.

– Proszę podejść z pacjentem do okna – powiedziała.

Z jej głosu ulotniły się wszystkie tony przyjaźni i empatii, teraz była panią ordynator. No i laryngolog. Nie miała jednorazowych rękawiczek, nie miała wziernika ani szpatułki, ale uznała, że i tak może mu zajrzeć do gardła. Coś w tym kaszlu było niepokojącego.

Mężczyzna pokornie wstał z łóżka, kiedy pan Marek ujął go za ramię. Dopiero teraz zauważyła, że łóżko jest dziwacznie posłane. Wezgłowie okryto kocem bardzo pieczołowicie, tak pieczołowicie, że w nogach wystawało pół metra kołdry i prześcieradła. Nikt tak nie ścieli łóżka.

Podeszła i zdecydowanym ruchem zerwała koc. Nic. Poduszka nakryta kołdrą. Uniosła kołdrę, znowu nic. Poduszka na prześcieradle. Już miała odłożyć kołdrę na miejsce, ale zajrzała jeszcze pod poduszkę.

Wciągnęła ze świstem powietrze. Prześcieradło pod poduszką i druga strona poduszki były nasiąknięte krwią, jakby mężczyzna wykrwawiał się tam przez całą noc.

Coś było bardzo nie tak.

– Proszę otworzyć usta – powiedziała, podchodząc do okna.

Mężczyzna trząsł się i kręcił głową, w oczach miał tak skrajne przerażenie, że mimo wszystko Teresie Zemście zrobiło się przykro.

– Proszę pana, nie pora na głupie gierki. Wszyscy wiemy, że nic panu nie jest i że właściwie opinię mogłabym napisać dzisiaj. Jestem lekarzem i chcę pana tylko zbadać. Proszę się nie wygłupiać i otworzyć usta.

Nachyliła się, a mężczyzna otworzył szeroko usta.

Zajrzała w krwawą jamę i natychmiast tego pożałowała.

7

Doktor nadkomisarz Jarosław Klejnocki przepoczwarzył się. Poprzedni Klejnocki z okularami grubości szyby przeciwpancernej, brodą i fajką był podręcznikowym przykładem ekscentrycznego intelektualisty, który swoje wypowiedzi dzieli na przenikliwe, obrazoburcze i dające do myślenia.

Klejnocki Anno Domini 2013 robił wrażenie pięćdziesięcioletniego akademika, który po latach szczęśliwego i pełnego namiętności związku ze swoją biblioteczką zakochał się w cycatej studentce. Zgolił brodę, zamienił okulary na kontakty, tweedową marynarkę na bluzę z kapturem, a praktyczną fryzurę rekruta na nażelowego jeżyka. I pewnie był przekonany, że te zabiegi odmłodziły go o dwadzieścia lat.

Mylił się.

– Panowie pewnie nie wiecie, chyba że śledzicie mnie na fejsie. – Zawiesił na nich pytające spojrzenie, a kiedy pokręcili przecząco głową, wrócił do wywodu. – Moją małą pasją jest tropienie polskości w polszczyźnie. Uważam, że gdzieś w tych ciemnych leksykalnych odmętach znajdują się słowa, które stanowią klucz do polskiej tożsamości, najlepiej definiują specyficzny nadwiślański stosunek do siebie, bliźnich i do świata w ogóle.

Odmówił kawy, wyjął ze sportowej torby butelkę niegazowanej wody i plastikowy pojemnik z kiełkami.

– Takim słowem jest „paździerz”. Proszę zwrócić uwagę na wielowymiarowość tego rzeczownika. Po pierwsze, jest on fonetycznie arcypolski, każdy obcokrajowiec musiałby poświęcić tydzień, aby nauczyć się wymawiać to słowo. Dzięki czemu staje się ono elitarnie, endemicznie polskie, samymi głoskami broni przed obcymi dostępu do skrywanych w nim treści. Po drugie, w swoim pierwotnym znaczeniu oznacza zdrewniałe, suche części łodyg konopi, oddzielone od włókien za pomocą trzepania. Czujecie panowie, że jest w tej scenie coś z Reymonta. Słońce zachodzi nad polami, a czerstwe chłopki międlą i trzepią łodygi lnu. Trzeba pozbyć się paździerzy, żeby móc utkać koszule na te wspaniałe biusty.

Szacki był pewien, że Klejnocki właśnie widzi przed oczami nową narzeczoną. Biegnie do niego w lnianej koszuli i z daleka widać, że jej staropolska, jurna dusza nie akceptuje stanika.

– Ale paździerz nie umiera w czasie trzepania – dodał Klejnocki i zawiesił dramatycznie głos. – Jego odpadowe życie dopiero się zaczyna, kiedy staje się częścią płyty paździerzowej.

Spojrzał na słuchaczy, ale Szacki i Falk siedzieli cicho i nieruchomo jak posągi.

– Ten odpad zdrowej kultury ludowej w Polsce ponowoczesnej zyskuje na znaczeniu. Paździerze po przepoczwarzeniu się w płytę stają się pożądane, poszukiwane jako niezbędny element każdej narodowej prowizorki, wszystkiego, co tanie, byle jakie i na odpierdol. Paździerz, szanowni panowie, we wszystkich swoich znaczeniach jest nie tylko budulcem, ale też fundamentem Rzeczpospolitej. Ponieważ to właśnie z płyty paździerzowej zbudowano stół, przy którym w osiemdziesiątym dziewiątym roku odebrano poród nowej Polski. Oklejono go dębowym fornirem, ale prawda jest taka, że Najjaśniejsza urodziła się na paździerzach.

Zrobił ruch, jakby chciał przeczesać dłonią włosy, ale w ostatniej chwili musiał sobie przypomnieć o żelu i cofnął rękę. Zamiast tego zjadł trochę kiełków, typowe kompulsywne zachowanie człowieka, który niedawno rzucił palenie.

– Przysłałem panu MMS-a – powiedział z pełnymi ustami.

– Fontanna?

Klejnocki skinął głową.

– Dlatego przyjąłem pańskie zaproszenie. Normalnie nie byłoby mowy, żebym się tłukł PKP cały dzień do tej krainy wiecznej mgły i marznącej mżawki.

Falk poruszył się niespokojnie, a Szacki ku swojemu zdumieniu poczuł się urażony.

– Myślałem, że wyjazd z krainy smogu, zaduchu i strasznego mieszczaństwa dobrze panu zrobi. Nawet wy chyba musicie czasami odetchnąć czymś innym niż kurz z kotar i zapach brytyjskich wymiocin.

Klejnocki spojrzał zaskoczony.

– Jedenaście jezior w samych granicach administracyjnych miasta – powiedział Szacki, nie mogąc uwierzyć, że wypowiada te słowa. – Dwa miesiące mgły to niewielka cena za mieszkanie w wakacyjnym kurorcie. Nie sądzi pan?

– Sądzę, że reumatyzm to straszliwe cierpienie. No, ale to już sam się pan przekona.

– To może przejdźmy do rzeczy – zaproponował Falk.

– Właśnie! Otóż fontanna! – Klejnocki albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć. – Musiałem ją zobaczyć, ponieważ szukając różnych zastosowań słowa „paździerz”, trafiłem na taki oto fragment z olsztyńskiej prasy, dotyczący remontu fontanny. – Wyciągnął iPada i odblokował ekran. – Proszę posłuchać: „Ani wczoraj, ani dzisiaj wodotrysków nie zobaczymy. Fontannę przykrywa bowiem obudowa z płyt paździerzowych, a pod nią schnie beton. I dojrzewał będzie jeszcze kilka dni”.