Pomyślała, że mimo wszystko istnieje szansa, może nawet duża, że nigdy go już nie zobaczy.
I po raz pierwszy od porwania zrobiło jej się autentycznie smutno.
5
Prokurator Teodor Szacki pomyślał, że jego zaginiona córka była chyba nadmiernie uprzejma, nazywając go „gniewnym”. Gniew brzmiał szlachetnie i dostojnie, a on chyba po prostu bardzo łatwo się wkurwiał. Nie brzmiało to może tak ładnie, ale znacznie bardziej oddawało stan emocji Szackiego na przykład teraz.
Teraz prokurator był tak wkurwiony, że miał ochotę złapać za głowę siedzącego przed nim Witolda Kiwita i walić nią w oddzielający ich dębowy stół, aż krew zacznie skapywać na podłogę. Czuł, że tylko ten widok przyniósłby mu ulgę.
Dlatego na wszelki wypadek odchylił się na krześle.
– Naprawdę bardzo mi przykro, że nie mogę panu pomóc – powtórzył Kiwit po raz nasty.
Szacki pokiwał głową, jak ksiądz w konfesjonale spowiadający dzieci przed pierwszą komunią. Zerknął na wiszący nad kominkiem ozdobny zegar. Wpół do dziesiątej. Od pół godziny siedział w poniemieckim domku na Rybakach i starał się wyciągnąć z Witolda Kiwita, kto częściowo pozbawił go słuchu. Bezskutecznie. Mimo że jadąc tutaj, był kompletnie przekonany, że będzie to jedynie formalność.
Cztery godziny przed przybyciem Szackiego Witold Kiwit, lat pięćdziesiąt dwa, mył właśnie zęby, kiedy do jego drzwi zapukał Jan Paweł Bierut. Smutny policjant z przedwojennymi wąsami nie chciał rozmawiać. Przedstawił się, poszedł do łazienki, w której ciągle paliło się światło i płynęła odkręcona woda. Tam, nie zważając na protesty Kiwita, kazał mu wypłukać dokładnie usta, a potem wacikiem na długim patyczku – który Kiwitowi bardzo nieprzyjemnie skojarzył się z wkładaniem czegoś do ucha – pogrzebał mu w ustach. I wyszedł bez słowa.
Dwadzieścia minut potem próbka DNA Kiwita była u profesora Frankensteina na Warszawskiej. Półtorej godziny później, około ósmej, naukowiec zadzwonił do Szackiego i poinformował go, że DNA Witolda Kiwita jest zgodne z DNA męskiego kompletu kosteczek słuchowych należących do ich szkieletu.
W ten oto sposób prokurator Szacki odniósł pierwsze tego dnia zwycięstwo. Potwierdził, że sprawa Kiwita, jedna z dziesiątek małych, nieistotnych spraw, prowadzonych przez prokuraturę, wiąże się z jego śledztwem. Czysty przypadek, że sprawę pozbawionego słuchu przedsiębiorcy prowadził właśnie Falk, który musiał informować go o wszystkich swoich poczynaniach. Inaczej nie miałby o niej pojęcia i nie skojarzyłby, że tajemnicze okaleczenie łączy się z równie tajemniczym pojawieniem się kosteczek słuchowych w szkielecie Najmana.
Miał punkt zaczepienia. I miał świadka, którego musiał przycisnąć. I mógł zacząć działać.
Po pierwsze umówił się z Kiwitem na rozmowę, grożąc odpowiedzialnością karną, kiedy ten zaczął protestować.
Po drugie wyposażył Bieruta w niezbędne papiery i wysłał go do sądu oraz do Stawigudy, żeby zorganizował eksperyment procesowy. Eksperyment, który miał mu dać nowe zwycięstwo i kolejny punkt zaczepienia.
Po trzecie, przez Ewę Szarejnę zażądał radiowozu. Nie miał czasu i siły ani na kierowanie samochodem, ani na stanie w korkach. Kiedy wyraziła zdziwienie, obłaskawił ją, snując plany swoich wystąpień w roli rzecznika, opowiadając, jak to przemyślał sprawę i zrozumiał, że komunikacja może być czasami najważniejszym elementem śledztwa. Gdyż zadowolone społeczeństwo to pomocne społeczeństwo. Udało mu się nie puścić pawia razem z tymi kłamstwami i bardzo był z tego małego zwycięstwa zadowolony.
W końcu, korzystając ze swojej pozycji patrona Falka, zażądał akt w sprawie Kiwita. Szybko przypomniał sobie sprawę: dwa tygodnie temu pogotowie przywiozło do szpitala Witolda Kiwita – lat pięćdziesiąt dwa, żona, dwóch synów, właściciel firmy produkującej plandeki, zamieszkały w Alei Róż. Poważne uszkodzenie słuchu wskazywało na udział osób trzecich, dlatego szpital zawiadomił policję, w prokuraturze sprawę dostał Falk. Poszkodowany wbrew zdrowemu rozsądkowi twierdził, że sam to sobie zrobił, i nie chciał wskazać osób odpowiedzialnych. Z protokołu przesłuchania nic nie wynikało, Kiwit uparcie powtarzał swoją wersję.
Jadąc na Rybaki na tylnym siedzeniu policyjnej kii, prokurator Teodor Szacki był pewien, że jako doświadczony śledczy, wyposażony na dodatek w dowody w postaci analizy DNA, bez problemu skłoni Kiwita do powiedzenia prawdy.
Po półgodzinie rozmowy miał wrażenie, że nigdy nikt nie mylił się tak jak on. Łatwiej byłoby wyciągnąć sobie jelita przez nos niż cokolwiek z Kiwita.
– Myślę, że pan się myli i na pewno potrafi pan pomóc – powiedział spokojnie – tylko nie zdaje pan sobie jeszcze z tego sprawy.
Za Kiwitem stała mieszczańska witryna z kryształowym szkłem tak czystym, że wyglądała na mytą trzy razy dziennie. Szacki przyjrzał się swojemu odbiciu i poprawił przekrzywiony lekko krawat.
– No właśnie, wie pan, to jednak jest trauma. Było ślisko, szedłem...
– Oczywiście – przerwał mu Szacki. – Słyszałem. Nie chce pan powiedzieć prawdy, okej. Odpowiedzialność społeczna do pana nie przemawia, okej. Proszę teraz posłuchać o konsekwencjach. Ja znajdę ludzi, którzy to panu zrobili. Wcześniej czy później. Ci ludzie mają więcej na sumieniu niż pańskie ucho... – Przez twarz Kiwita przemknął cień strachu. Bliźniaczo podobny do tego, który Szacki widział dzień wcześniej w oczach kata z Równej. – ...dlatego to będzie wielka sprawa, głośna, wysokie wyroki. Przy takich śledztwach zawsze się pojawiają jakieś, jak to mówią wojskowi, straty uboczne. Obiecuję, że pan będzie taką stratą. Oficjalnie zamieszany w sprawę, w kręgu zainteresowań organów ścigania, a ja zarzucę panu zatajenie informacji o przestępstwie i będzie kilka pomniejszych paragrafów. Pewnie na zawiasach się skończy, ale wie pan, jak to jest ze skazanymi. Bank cofa kredyty, urząd skarbowy się interesuje, kontrahenci uciekają. Rok nie minie, a pan będzie bez firmy, bez perspektyw, może bez rodziny, w długach, wrzucający w siebie garściami leki na serce jak orzeszki. I może pan nawet wtedy pomyśli, że gorzej już być nie może. I to będzie pana pomyłka. Ponieważ ja się dopiero będę rozkręcał. Czyta pan gazety, bezkarni urzędnicy, którzy potrafią zniszczyć człowieka i tak dalej, czyta pan?
Kiwit przytaknął.
– Ja jestem takim urzędnikiem.
Kiwit wzruszył ramionami. Rozejrzał się po salonie, czy gdzieś obok nie kręci się żona, nachylił nad stołem i skinął delikatnie, żeby Szacki nachylił się w jego stronę. Prokurator przesunął się do przodu, od twarzy przesłuchiwanego dzieliło go kilkanaście centymetrów. To była zwyczajna twarz polskiego pięćdziesięciolatka, który nie może sobie poradzić z tuszą. Blada, lekko nalana, błyszcząca, dziobata. Świeżo ogolona, w kilku miejscach pod nosem i na brodzie, gdzie zarost jest najtwardszy, Szacki widział bordowe kropki, ślady po mikroskopijnych skaleczeniach golarką. Spojrzał w jasne oczy Kiwita i czekał.
– Chuj mnie to obchodzi – powiedział cicho przedsiębiorca, owiewając Szackiego zapachem przetrawionego mięsa i miętowej pasty do zębów. – Chuj mnie to obchodzi, ponieważ chuj mi możecie zrobić. Prędzej wezmę pana teraz za rękę, pójdę do łazienki i tam się pochlastam na pana oczach, niż powiem chociaż słowo. Czy to jasne?
Szacki otwierał usta do riposty, kiedy przerwała im żona Kiwita.
– Przestańcie dręczyć mojego męża! On już swoje przeszedł. Chcecie, żeby jakiegoś zawału dostał?