Adela spojrzała w stronę lustra. Koniec przesłuchania.
Szacki szpetnie zaklął w myślach.
– Czy mogę już zabrać dziecko, panie prokuratorze? – odezwała się do niego Monika Najman mocnym, pewnym głosem, jakże innym od tego, jaki słyszał w czasie ich pierwszego spotkania. – Czy zamierza pan wsadzić Piotrusia do aresztu na trzy miesiące, żeby wydobyć z pięciolatka cenne informacje?
11:59:48 – pulsowanie.
Technik zatrzymał rejestrację chwilę później, dokładnie z wybiciem dwunastej, i zapalił światło. Sędzia sięgnęła po swoją torebkę na znak, że czynność uważa za zakończoną. Szacki nic nie zrobił. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, co mógłby zrobić. Czuł, że w powietrzu jest za mało tlenu
– Naprawdę – Najmanowa nie mogła się powstrzymać – mam szczerą nadzieję, że macie państwo jakieś inne sposoby na schwytanie zabójcy mojego męża niż prześladowanie pięcioletniego sieroty. Ma pan, panie prokuratorze?
Wejście Adeli uchroniło go od konieczności odpowiedzi. Bez słowa odwrócił się w stronę przyjaznego pokoju, gdzie mały Piotruś usiłował zaostrzyć ułamaną kredkę. Chwilę mocował się z nieprzyjaznym urządzeniem, ale w końcu mu się udało i wrócił do rysowania.
Kiedy Najmanowa zabrała chłopca, Szacki w poszukiwaniu tlenu znalazł się na korytarzu i nie mając lepszego pomysłu, wszedł do przyjaznego pokoju. W środku było duszno, pachniało zakurzoną wykładziną, potem pięciolatka i delikatnymi kwiatowymi perfumami Adeli, zbyt delikatnymi jak na jej zdecydowaną osobowość i jak na porę roku.
Zrobiło mu się słabo, naprawdę słabo, jakby miał zemdleć. Usiadł na niebieskim krzesełku i odruchowo zaczął przeglądać rysunki małego, które Adela zebrała z podłogi i położyła na stoliku.
Domek, chmurki, słoneczko, szczęśliwa rodzina. Cóż za pudło.
Szczęśliwa rodzina. Coś, czego być może już nigdy nie będzie miał.
Głowa mu ciążyła, łokcie oparł na stoliku, czoło położył na dłoniach. Duży facet, w szarym garniturze i czarnym płaszczu, zgarbiony tak, że prawie złamany wpół, wciśnięty w plastikowy mebelek dla przedszkolaków. Zdawał sobie sprawę, jak to wygląda, ale brakowało mu siły, żeby się podnieść.
Tuż przed nosem miał rysunek Piotrusia Najmana, dość radosny w swoich pastelowych kolorach. Słońce Adeli było ładne i symetryczne, reszta elementów nosiła cechy przedszkolnego malarstwa. Pomarańczowe chmury bardziej przypominały kałuże niż obłoczki. Drzewa składały się na równi z brązowego pnia, co zielonej korony, dwukolorowe prostokąty. Domek, szeroki i przysadzisty, do złudzenia przypominał stawigudzką nieruchomość Najmanów. Przed domkiem cała rodzina: mama, tata, synek.
I jeszcze jedna kobieta, trzymająca synka za rękę.
Wyprostował się gwałtownie.
Pięcioletni Najman potrafił już uchwycić najważniejsze cechy postaci. On sam miał brązowe oczy i brązowe włosy. I jakieś niebieskie wdzianko, być może ulubioną koszulkę. Obok niego stali rodzice. Denat Najman rozpoznawalny był po łysinie, czarnych brwiach i po tym, że jego dłoni brakowało dwóch palców. Dla dziecka to musiała być ważna cecha charakterystyczna. Najman trzymał na smyczy przedziwnego kanciastego psa bez głowy w czerwonym kolorze i Szacki chwilę wpatrywał się w monstrum, zanim zrozumiał, że to walizka na kółkach. Tata podróżnik, jasne. Mama Najmanowa była szczupła, brązowowłosa, miała na sobie zieloną sukienkę, a w dłoni trzymała bukiet kwiatów. Może lubi kwiaty? Może lubi babrać się ziemią w ogrodzie? Chłopiec uchwycił i to, że mama jest delikatnie wyższa od taty.
Najmanowa i Najman nie trzymali się za ręce, choć stali obok siebie. Mama i tata. Ojciec nie trzymał za rękę stojącego obok chłopca, od syna odgradzała go zresztą czerwona walizka. Piotruś stał z drugiej strony walizki i trzymał za rękę kobietę, dorosłą, choć nie tak wysoką jak jego matka. Kobieta miała narysowane czarną kredką długie włosy i granatowe oczy, karykaturalnie wielkie, właściwie oczy zajmowały całą jej twarz. Robiło to dość upiorne wrażenie. Ubrana była w długą sukienkę w tym samym kolorze.
Szacki rozłożył na stoliku rysunki Piotrusia Najmana. Nie na każdym byli mama i tata. Ale na każdym stał mały chłopiec i trzymał za rękę czarnowłosą kobietę o ogromnych, niebieskich oczach.
Zgarnął rysunki ze stołu i rzucił się biegiem w stronę wyjścia.
Monika Najman usiłowała właśnie włączyć się do ruchu w alei Wojska Polskiego, w stronę centrum, kiedy Szacki stanął przed maską i zagrodził jej drogę.
Uchyliła okno.
– Nie przesadza pan? – warknęła. – To chyba nie Związek Radziecki, że możecie ludzi prześladować bezkarnie.
– Kim jest ta kobieta? – zapytał w odpowiedzi, pokazując jej rysunki.
Piotruś Najman spał już w foteliku, wyczerpany przygodami w świecie sprawiedliwości.
– Skąd mam wiedzieć?
– Pani syn ją namalował. To jakaś ciotka? Opiekunka? Babcia?
Mówił celowo głośno w nadziei, że obudzi małego, ten jednak spał twardo.
– Po pierwsze, niech się pan nie drze. Po drugie, nie mam pojęcia. Po trzecie, gówno mnie to obchodzi. Po ostateczne, proszę zejść mi z drogi, zanim pana rozjadę.
– Jest na każdym obrazku. Jako jedyna trzyma go za rękę. To musi coś znaczyć. Proszę mi powiedzieć, kto to jest!
Uśmiechnęła się do niego, chłodno i słodko jednocześnie.
– Miał pan swoją szansę – powiedziała. – Trzeba było zadawać odpowiednie pytania.
Ruszyła gwałtownie, ochlapując Szackiego czarnym, zimowym błotem, które zebrało się na nierównym parkingu, wyłożonym starymi płytkami chodnikowymi. Jeszcze mrugnęły mu światła stopu skody i wdowa energicznie włączyła się do ruchu tuż przed miejskim autobusem, dwie sekundy później już jej nie widział.
Stał w falującej kałuży, pokryty czarnymi kropkami błota od stóp do głów, ściskając w ręku dziecięce rysunki. Kolorowe plamy wyglądały surrealistycznie na tle Szackiego, chodnika, błota, budynku MOPS-u na drugim planie i grudniowego Olsztyna w ogóle.
Nie miał pojęcia, co zrobić. Postanowił, że pozwoli sobie na płacz. I wtedy ktoś położył mu rękę na ramieniu.
Jan Paweł Bierut. Smutny jak zawsze. To nie mogła być dobra wiadomość.
– Znaleźliśmy faceta bez dłoni – powiedział.
8
Światełko przy drzwiach zamieniło się na czerwone. Siedziała cicho, ale nie słyszała dźwięków z drugiej strony, trudno powiedzieć, czy ktoś zabrał jej pośniadaniowe śmieci, czy nie. Może zrobił to cicho, może drzwi były dźwiękoszczelne. Wzdrygnęła się, nie miała ochoty na wyobrażanie sobie, do czego porywacze mogą potrzebować dźwiękoszczelnych pomieszczeń.
Minęło pół godziny od postawienia kreski oznaczającej dwunastą i Hela planowała się zdrzemnąć, kiedy po raz pierwszy od dostarczenia śniadania coś się zmieniło.
Włączono telewizor.
Ciekawe, pomyślała, obserwując czarno-białe zakłócenia.
Ktoś z drugiej strony musiał wcisnąć odpowiednie guziki, bo zakłócenia zniknęły, zastąpione przez obraz pomieszczenia. Wyglądało na niewykończony parter domu jednorodzinnego, stan surowy zamknięty. Ściany z bloczków betonowych, wylewka, na suficie widoczne belki stropowe. Pomieszczenie oświetlone zostało kilkoma mocnymi lampami.
Pośrodku stała jakaś rura, gruba, chyba metalowa. Może kanalizacyjna. A może to jakaś kolumna? Kolorem i grubością przypominała kolumnę Zygmunta w Warszawie.
Do rury przystawiono malarską drabinę, taką z podestem.
Ujęcie zmieniło się i mogła zajrzeć do wnętrza rury.
Wzdrygnęła się nieprzyjemnie.
We wnętrzu rury tkwił goły facet. Może śpiący, może nieprzytomny, może martwy. Głowa opadła mu lekko na ramię, tak że widać było tylko ucho, kawałek policzka z ciemnym zarostem i lśniącą łysinę.