– To tutaj? – Szacki spytał Bieruta.
– Naprzeciwko – odparł policjant, wskazując na narożną kamienicę po drugiej stronie ulicy.
Budynek bez wątpienia był kiedyś dumą Olsztyna. Dawno, dawno temu, kiedy polska i katolicka ludność Świętej Warmii cierpiała pod niemieckim jarzmem, o czym niestety w dziewięćdziesięciu procentach zapomniała podczas plebiscytu, kiedy trzeba było wybrać sobie ojczyznę w 1920 roku. Szacki nawet ich rozumiał. Sam by wybrał cywilizację, która potrafiła ozdabiać swoje miasta tak niezwykłymi kamienicami, a nie tą, która wybudowała sobie Mławę i Ostrołękę. Cywilizację, która pewnie by o takie perły secesyjnej architektury zadbała. Pół wieku polskiego zarządzania doprowadziło do tego, że piękny miejski pałac zamienił się w komunalny slums. Tynk odpadał z budynku jak skóra z trędowatego, rynny z niewiadomych przyczyn biegły w poprzek elewacji. Trzy loggie po lewej stronie były pomalowane każda na inny, jaskrawy kolor. Trzy loggie po prawej były zabudowane każda w inny sposób. Obraz nędzy i rozpaczy, reklama nadwiślańskiej estetyki.
– Chodziłem tutaj do biblioteki dziecięcej – powiedział Bierut, kiedy przechodzili przez ulicę.
– Gdzie?
– Tam, gdzie teraz biuro poselskie Platformy. – Bierut wskazał wiszącą na kamienicy tablicę.
– O czasy, o obyczaje – skomentował Szacki, na co policjant pokiwał głową z właściwym sobie smutkiem.
– Piękny dom, prawda? – Policjant westchnął z uznaniem, zatrzymując się przed drzwiami i omiatając wzrokiem ozdobną, bogatą fasadę.
– Był – mruknął Szacki i pchnął drzwi wejściowe. Stare, oryginalne, ozdobione miękkimi secesyjnymi ornamentami, widocznymi mimo łuszczących się warstw farby. Wszedł do środka w wilgotny, piwniczny zaduch, w niedający się pomylić z niczym innym zapach gnijącego drewna. Pstryknął światło i nie mógł powstrzymać ciężkiego westchnienia.
Był kiedyś taki dowcip o tym, jak diabeł złapał Polaka, Ruska i Niemca i każdemu dał dwie metalowe kulki. I tydzień, żeby nauczyć się z nimi robić niesamowite sztuczki. Kto pokaże lepsze sztuczki, tego diabeł puści wolno. Po tygodniu Niemiec ustawiał wieże na nosie, Rusek żonglował, a Polak jedną kulę zepsuł, a drugą zgubił.
To samo wydarzyło się w tej kamienicy. Fasadę Polak zepsuł, a wnętrze zgubił. Nazwanie klatki schodowej „zaniedbaną” nie oddawało skali dewastacji, tym bardziej przykrej, że spod efektów polskiej gospodarki, spod syfu, brudu, obtłuczonego tynku i kolejnych warstw farb w tych najobrzydliwszych żółciach i brązach, wystawało jeszcze dawne piękno: stolarka poręczy i drzwi, zdobienia sufitu, ornamenty gzymsów, ozdobne szyby o miękkich liniach art déco. W połowie korytarza ściana nad lekko sklepionym otworem drzwiowym ozdobiona była delikatną, płytką płaskorzeźbą, przedstawiającą twarz kilkuletniego chłopca w obramowaniu z elementów roślinnych. Szacki drgnął, nie dość, że stiukowa blada twarz sprawiała upiorne wrażenie w tym wnętrzu, to jeszcze delikatnie uśmiechnięty chłopiec do złudzenia przypominał mu Piotrusia Najmana. Ta sama pucułowata, kwadratowa buzia, te same lekko falujące, gęste włosy.
– Które piętro? – powiedział chrapliwie, żeby wyjść ze swoich myśli.
– Trzecie niestety – odparł Bierut.
Kilkadziesiąt skrzypiących drewnianych stopni później obaj mężczyźni stali pod brązowymi drewnianymi drzwiami i czekali w nadziei, że ktoś im otworzy. Szacki zastanawiał się, jak wyglądają zamki w domu człowieka bez rąk. Czy ktoś produkuje specjalny sprzęt, dzięki któremu można otwierać zasuwki ustami?
– Kto tam? – zapytał damski głos.
– Policja – odpowiedział grobowo Bierut, przykładając do wizjera swoją blachę. – Nic poważnego, chcemy tylko zadać kilka pytań.
Szacki wiedział, że mówią tak nawet wtedy, kiedy mają zamiar do środka wrzucić gaz łzawiący, a za pukającym czeka kilkunastu komandosów z jednostki specjalnej.
Szczęknęła zasuwka. Drzwi otworzyły się i stojąca za nimi kobieta około pięćdziesiątki zaprosiła ich gestem do środka. Schludna, szczupła, stonowana. Szpakowate włosy do ramion, szary golf, czarne spodnie. Wyglądała jak nauczycielka akademicka. I to raczej taka z Sorbony niż z Warmińsko-Mazurskiego, zwanego przez złośliwych wiejsko-miejskim.
Szacki zwlekał z wejściem, ponieważ wszystko było nie tak. Spodziewał się faceta bez rąk, urzędującego na melinie w szarej z brudu podkoszulce. Zastał elegancką kobietę z kompletem kończyn, gospodynię inteligenckiego mieszkania. Już z korytarza widać było, że jeśli w tym domu czegoś brakuje, to raczej miejsca na książki niż książek jako takich.
– Prokurator Teodor Szacki – przedstawił się. – To podkomisarz Jan Paweł Bierut. Szukamy pana Artura Ganderskiego.
– Czyli mojego byłego męża – odpowiedziała spokojnie kobieta.
– Czy wie pani może, gdzie obecnie przebywa?
– Oczywiście. Poprzeczna 9B, mieszkania 21.
– Dziękujemy. – Szacki ukłonił się i odwrócił, żeby zbiec ze schodów, kiedy Bierut złapał go za ramię.
– To adres cmentarza komunalnego – powiedział.
Kobieta uśmiechnęła się i dygnęła po pensjonarsku.
– Mam nadzieję, że panowie wybaczą. Męża nie ma i szczęśliwie nie będzie, ale jeśli mogę w czymś pomóc, to zapraszam na herbatę. Tym bardziej jeśli szukacie go panowie w związku z nieoczekiwanym spadkiem na przykład. Chętnie przyjmę.
Wyprowadzili ją z błędu i przyjęli zaproszenie.
10
Herbata smakowała wybornie, przyrządzona na orientalną modłę, zagotowana razem z cukrem i świeżą miętą w mosiężnym czajniczku. Chyba najlepsza herbata, jaką Szacki kiedykolwiek pił. Jadwiga Korfel najpierw opowiedziała im historię, jak to jej mąż stracił półtora roku temu dłonie w wypadku na polowaniu i tak bardzo przeżył fakt, że nigdy się już samodzielnie nie podetrze i nigdy samodzielnie nie pociągnie za spust, że postanowił skończyć ze sobą. Z przyczyn oczywistych nie był w stanie strzelić sobie w łeb, w związku z czym utopił się po pijaku w Łynie.
Prokurator Teodor Szacki zapytał wprost, ponieważ nie miał czasu na grę wstępną, czy była ofiarą przemocy domowej. Bez wahania odpowiedziała, że była, utracone na polowaniu ręce lały ją tak często, że przez piętnaście lat małżeństwa straciła rachubę. Dopytana opowiedziała tak klasyczną, że aż podręcznikową historię. Cykl zawsze wyglądał tak samo. Najpierw rosło napięcie. Z dnia na dzień coraz więcej było w niej strachu, a w nim agresji, złośliwości, irytacji. W końcu przepalał się pierwszy bezpiecznik i stawała się ofiarą werbalnej agresji, wyzwisk i pogróżek. Potem przepalał się drugi bezpiecznik i dostawała lanie. Mistrzowskie lanie, powiedziała z podziwem, twierdząc, że jej nieświętej pamięci małżonek nawet jeśli nie był mistrzem Polski, to na pewno województwa w tej dyscyplinie. Zdarzało mu się wypić, zdarzało mu się po pijaku jej naubliżać, ale kiedy przez kilka dni unikał nawet czekoladek z alkoholem, wiedziała, że zbliża się ten dzień. Zawsze lał ją wypoczęty i na trzeźwo, precyzyjnie, jakby brał udział w zawodach, żeby sprawić jej jak najwięcej bólu i zostawić jak najmniej śladów. Następnie znikał na dwa dni i wracał z bukietem kwiatów, złotą biżuterią, biletami na wycieczkę zagraniczną i obietnicami, że to ostatni raz. Wierzyła, przyjmowała kwiaty, jechała na wycieczkę, cieszyła się nowym szczęściem, aż któregoś dnia wracała do domu i czuła, że atmosfera jest bardziej napięta niż zwykle.
– Jak stracił ręce na polowaniu? – zapytał Szacki.
– Wypadek. Potknął się i tak nieszczęśliwie upadł, że rękami uderzył w pozostawiony przez kłusowników potrzask. Lato, miał tylko cienką koszulę. Szczupły był, chudy właściwie. Trzask-prask, potrzask i po rączkach.