– Przepraszam, ale patrzę na panią i muszę zapytać – nieoczekiwanie przerwał milczenie Bierut. – Dlaczego pani na to pozwalała?
– Przecież jestem taka wykształcona, inteligentna, oczytana, obyta w świecie, prawda? – Uśmiechnęła się.
Bierut wykonał dłonią gest, mówiący, że tak właśnie myślał.
– Nazywam to wirusem. Złośliwym, nieuleczalnym wirusem. Wiecie, panowie, z badań wynika jedna rzecz: nie każda osoba, która doświadczyła przemocy jako dziecko, musi się stać ofiarą lub katem w dorosłym życiu. Ale wszyscy, którzy w dorosłym życiu zaczynają krzywdzić lub pozwalają się krzywdzić, byli ofiarami lub świadkami przemocy w dzieciństwie. Sto procent. Co oznacza, że jesteśmy nosicielami wirusa. Który nie musi się uaktywnić, ale w sprzyjającej sytuacji chętnie to zrobi. U mnie tak się stało.
Szacki starał się robić zatroskaną minę, ale kompletnie go to nie obchodziło. Czuł złość na Bieruta, że sprowokował kobietę do zwierzeń.
– I jest jeszcze coś. O czym rzadko mówię, bo się wstydzę. Wiecie panowie, każdy lubi się czasami poczuć wyjątkowy, szczególny, jedyny w swoim rodzaju. I ja tego doświadczałam w czasie miesiąca miodowego. Zwykle w małżeństwie tak nie ma. Ludzie najpierw się uwodzą, starają o siebie, potem górę bierze codzienność, zwyczajność i rutyna. A ja regularnie byłam na nowo zdobywana, uwodzona, ugłaskiwana i zasypywana pomysłowymi prezentami. Szłam ulicą i wiedziałam, że on przez cały czas myśli, jak mnie zaskoczyć, jak sprawić przyjemność, co zrobić, żebym była szczęśliwa.
– Czy może skoczyć do Ikei i zmienić model poduszki na taki, żeby można było walić gazrurką dla odmiany – wtrącił Szacki tym samym egzaltowanym tonem.
Zatkało ją, przez chwilę patrzyła na Szackiego szeroko otwartymi oczami, a potem wybuchnęła śmiechem.
– Dobry pan jest. Czarny humor to mój ulubiony. Tak czy owak, jakaś część mnie cieszyła się, kiedy bił, bo to oznaczało, że niedługo będzie wspaniale. Głupie, typowe bzdety współuzależnionych. Teraz na terapii to prostuję. Wiem, że zmarnowałam życie, że może miałabym profesurę gdzieś w Niemczech, może pracowałabym w Stanach, zawsze mnie ciągnęło do archeologii rdzennych ludów Ameryki Północnej. Teraz zostało mi godne przeżycie emerytury i zaleczenie syndromu stresu pourazowego.
– Moim zdaniem doskonale pani funkcjonuje – powiedział Bierut.
– Dobrze dobrane leki. Dużo dobrze dobranych leków. Tak naprawdę powinnam być w szpitalu na oddziale otwartym. Ale dziękuję, poczytuję pańskie słowa za komplement.
Szacki wstał. Nudziły go te zwierzenia.
– Idziemy – powiedział, choć nie miał żadnego pomysłu, dokąd powinien się udać.
Bierut dopił herbatę i razem poszli w kierunku drzwi, odprowadzani przez gospodynię.
– Pan się naprawdę nazywa Jan Paweł Bierut czy to taki pseudonim sceniczny?
– Wyglądam, jakbym występował na scenie? – mruknął Bierut.
– Aha. W komedii dell’arte.
Bierut spojrzał na Szackiego, ale ten wzruszył ramionami na znak, że nic go nie obchodzi, czy Bierut się zacznie zwierzać, czy nie. Postukał tylko znacząco w tarczę zegarka. Znacząco i bezsensownie. Nawet jeśli czas uciekał, prokurator i tak nie miał pojęcia, co robić.
– Nazwiska się nie wybiera, ale ojciec nie chciał zmieniać, bo rodzina o długich tradycjach. Oczywiście niespokrewniona. Wymyślili, że jakoś zrównoważą ciężar gatunkowy, i stąd ten Jan Paweł. Urodziłem się tego samego dnia, kiedy nasz papież słynną mszę na placu Zwycięstwa odprawiał. Mam jeszcze siostrę, Faustynę Łucję.
– Może niech pan zmieni? Ja w ramach terapii wróciłam do panieńskiego. Jedna wizyta w USC i załatwione. Nie spodziewałam się, że to takie proste.
Szacki położył rękę na klamce. Chciał wyjść i jednocześnie nie chciał, ogarnęło go znużenie, chciał się poddać, wyłączyć. Położyć się gdzieś, zasnąć, obudzić w innym świecie albo w innym czasie. Hela pewnie i tak już nie żyje, nic nie ma sensu. Po raz pierwszy w jego głowie pojawiła się myśl o samobójstwie. Skończyć, sprawdzić, co jest dalej. Nie musieć żyć bez niej, nie musieć zajmować się poszukiwaniem zwłok, nie musieć iść na pogrzeb, nie musieć opowiedzieć niczego Weronice. Nie czekać na kolejny zmierzch. Nie musieć zasypiać z obrzydliwym przekonaniem, że zaraz się obudzi. Nie musieć ciągnąć tej roboty, w której ani nie zapobiegał złu, ani nie naprawiał krzywd, tylko sprzątał porozbijane skorupy.
Nie musieć w ogóle. Niczego.
– Chce pan jeszcze o coś zapytać, panie prokuratorze? – usłyszał Bieruta.
Ocknął się. Musiał tak stać, trzymając za klamkę, już dłuższą chwilę, tamci stali za nim i patrzyli wyczekująco.
– Nie. Po prostu brzydzę się wyjść na korytarz – burknął.
11
Po wyjściu ze slumsu na Mickiewicza w akcie desperacji wysłał Bieruta z nakazem przeszukania domu Najmanów, ze szczególnym uwzględnieniem strychu, ale nie spodziewał się po tym zbyt wiele. Właściwie niczego się nie spodziewał. Porozmawiał przez telefon z Żenią tylko po to, żeby się dowiedzieć, że Hela nie dała żadnego znaku życia, nie znajdowała się też w żadnym szpitalu. Zadzwonił do Weroniki, żeby opowiedzieć jej o całej sprawie. Wpadła w histerię, oskarżyła go o wszystko i pojechała na lotnisko, żeby jak najszybciej wrócić do Polski. Odebrał telefon od wychowawcy Heli, nie mieli dla siebie żadnych wiadomości. Nie odebrał telefonu od szefowej, nie odebrał też kilku połączeń od Falka. Nie wierzył, że asesor potrafi mu pomóc, nie miał ochoty też się tłumaczyć, dlaczego znienacka wybrał się przesłuchiwać Kiwita.
Nie wiedział, co robić. Pozbawiony samochodu, którym pojechał Bierut, chwilę kręcił się bez celu po mieście. Doszedł w ten sposób do ulicy Piłsudskiego, stanowiącej kręgosłup Olsztyna. Ratusz, centrum handlowe, areszt, urząd wojewódzki, hala sportowa, planetarium, nowy aquapark, stadion – wszystko przy jednej, długiej ulicy. Zatrzymał się, zastanawiając, czy iść w stronę ratusza, czy planetarium, i po długim namyśle skręcił w stronę ratusza. Miał zamiar dojść do Starego Miasta, może usiąść w „Staromiejskiej”, powinien coś zjeść mimo wszystko. Przechodząc przez skrzyżowanie z Emilii Plater, zerknął w lewo, ledwie dwieście metrów dzieliło go od domu i od prokuratury. Nie skręcił, nie zwolnił nawet.
Minął centrum handlowe i zrobiło mu się tak słabo, że się złapał latarni, aby nie upaść. W uszach dudniła mu krew, nogi uginały się, pod mostkiem kłuło, dłonie mu drętwiały. Łapczywie, krótkimi oddechami wciągał powietrze, czuł, jakby jego płuca nagle się skurczyły, jakby zabrakło w nich miejsca. Oparł czoło o zimny metal latarni, żeby się pobudzić, żeby nie stracić przytomności, nie paść w kałużę przed centrum handlowym.
Udało mu się opanować na tyle, że zataczając się, pokonując dystans od latarni do latarni i od gazonu do gazonu, doczłapał do gwarnego o tej porze KFC. Kupił kawę, której nie zamierzał pić, usiadł przy oknie, wysłał SMS-a do Żeni i położył głowę na blacie.
Musiał coś przegapić. Coś oczywistego. Gdzieś w tej sprawie jest choć jedna informacja, może więcej, której nie poświęcił należytej uwagi.