Westchnął ciężko, wyjął telefon z torby i położył obok klawiatury komputera. Zadzwonił punktualnie o 15.24. Jak zwykle.
Odebrał.
– Wszystkiego najlepszego, synku! – ryknęli rodzice równocześnie do słuchawki. – Masz już trzydzieści lat. Sto lat! Sto lat!
– Dziękuję, jesteście kochani – wymamrotał, zawsze go trochę zawstydzał ich entuzjazm.
Zmyślił na poczekaniu drobnomieszczańskie marzenia urodzinowe. Że chciałby mamusiny tort szwarcwaldzki (żeby zadowolić matkę) i kindle’a (żeby ojciec wiedział, co mu kupić), i poznać dziewczynę o dobrym sercu (żeby dać obojgu nadzieję na wesele i wnuki). Ponieważ nie zrozumieliby, gdyby im wyznał, że największym marzeniem Myślimira Szcząchora jest, aby zapukała do niego prawdziwa przygoda. Przygoda przez wielkie P. Przygoda, która potrzebuje orkiestry symfonicznej i chóru, żeby nadać jej właściwą muzyczną oprawę.
Myślimir Szcząchor wierzył, że w końcu tak się stanie. Tak naprawdę przemawiał za nim fakt, że był zwyczajnym urzędnikiem Urzędu Stanu Cywilnego, a nie podróżnikiem, archeologiem czy naukowcem szukającym szczepionki na raka w amazońskiej dżungli. W końcu czyż nie o tym są wszystkie książki i filmy? Na początku ci zwykli ludzie bronią się, nie chcą, błagają, żeby zostawić ich w spokoju – ale w końcu wciąga ich wir perypetii, zwrotów akcji, miłości, przyjaźni i walki o najwyższą stawkę.
Zegar na komputerze pokazywał, że za dwie minuty będzie równo piętnasta trzydzieści, co oznaczało, że raczej nikt już dziś nie skorzysta z usług urzędu. To oznaczało też, że może zwijać majdan i wracać do domu. Albo nie, do kina pójdzie. W końcu ma urodziny.
Sam pójdzie. Mało to urodzinowe, ale też która kobieta zrozumiałaby, że trzydziestoletni facet chce świętować, oglądając kreskówkę Disneya. Uśmiechnął się sam do sobie. Oglądał praktycznie wszystko, poza polskim kinem, od którego dopadały go czarne myśli. I dawno nic nie wcisnęło go w fotel tak jak animowana bajka o przeklętej przez swój dar Królowej Śniegu. Sam nie wiedział dlaczego. Może była wspaniałym krzykiem o wolność? A może dlatego, że wyjątkowo nie chodziło w niej o romans, tylko o potęgę miłości między rodzeństwem. Oglądał, połykał łzy wzruszenia i powinien się wstydzić, ale mój Boże, cóż to była za przygoda.
Zaczął pakować torbę, jednocześnie puścił w komputerze na cały regulator piosenkę z Krainy lodu, żeby wprawić się w nastrój.
Liryczna ballada wypełniła salę przyjęć:
– ...i wyjść zza krat jak wolny ptak...
Myślimir, nucąc pod nosem, wlazł pod biurko, żeby odzyskać ładowarkę od telefonu
– ...mam tę moc, mam tę moc, wyjdę i zatrzasnę drzwi!
Drzwi do urzędu nagle trzasnęły, ale zagrzebany w kablach Myślimir Szcząchor tego nie zauważył.
Tak kochał fikcję. Tak kochał przygodę. Dlaczego fikcja nigdy nie przychodzi do mnie, pomyślał. Dlaczego?
– Oto ja, stanę w słońcu dnia! – zawyła wokalistka. – Co tam burzy gniew!
W czasie rozciągniętego „e” w ostatniej sylabie Myślimir wylazł spod biurka i zobaczył przed sobą upiora. Upiór był wysoki, chudy, śmiertelnie blady, siny wręcz od zmęczenia i grudniowego chłodu. Jego twarz zlewała się w jedną jasną plamę ze śnieżnobiałymi, nienaturalnie siwymi jak na jego wiek włosami. A plama kontrastowała z czarnym, długim płaszczem, ciemnografitowym garniturem i szarą, zapiętą na ostatni guzik koszulą. Prosty krawat, idealnie zawiązany, ozdobiony delikatnym srebrnym deseniem, też wpasowywał się w odcienie szarości. O ton ciemniejszy od koszuli, o ton jaśniejszy od marynarki.
– Od lat coś w objęcia chłodu mnie pcha – zakończyła wokalistka.
– Już po godzinach urzędowania – powiedział Myślimir, odrobinę przestraszony widocznym w oczach nieznajomego szaleństwem.
– To sprawa życia i śmierci – wychrypiał nieznajomy metalicznym głosem.
– Pan nie rozumie, mogę za to stracić pracę – powiedział Myślimir, z trudem ukrywając podniecenie spowodowane faktem, że może wygłaszać takie filmowe kwestie.
Prokurator postukał palcami w blat biurka. Widać było, że próbuje nad sobą panować, ale gniewne zniecierpliwienie promieniowało od niego jak ciepło od pożaru.
– Nie może pan, ponieważ ustawa obliguje Urząd Stanu Cywilnego do udzielania informacji prokuraturze. Dostanie pan ode mnie potem wszystkie kwity.
– Są procedury, ustawa o ochronie danych, z powodu antydatowanych dokumentów można mieć naprawdę poważne kłopoty – zaprotestował.
Siwy prokurator przez chwilę wyglądał, jakby przygotowywał pogróżki, mające skłonić urzędasa do współpracy, ale nagle jego napięta twarz rozluźniła się, oczy zmatowiały.
– Powiem panu prawdę – powiedział cicho Szacki – bo doszedłem w życiu do takiego etapu, że nie mam ochoty na kłamstwa. W nocy porwali mi córkę i wszystkie tropy, którymi w histerii podążam od rana, okazały się ślepe. Walę głową w mur, a gdzieś tam moja dziewczynka pewnie już nie żyje. Mógłbym szukać przepisów, które formalnie zmusiłyby pana do współpracy. Mógłbym grozić na wymyślne sposoby, w końcu kto jak kto, ale my potrafimy uprzykrzyć życie. Ale proszę pana jako człowieka: niech mi pan wrzuci te nazwiska i zobaczymy, co wyjdzie. Dobrze?
Bez słowa włączył komputer i zalogował się do bazy danych.
– Jakie to nazwisko?
– Piotr Najman.
Wstukał, program myślał przez sekundę i wyrzucił listę kilkunastu osób.
– Zna pan datę urodzenia?
– Początek lat sześćdziesiątych.
– Jest jeden taki, urodzony dziewiętnastego listopada sześćdziesiątego trzeciego.
– To ten. Jakie ma pan powiązane z nim akty?
– Akt urodzenia i dwa akty małżeństwa.
Słysząc to, siwowłosy prokurator wciągnął głęboko powietrze, podniósł głowę i ze spojrzeniem utkwionym w sufit wypuścił powietrze, uśmiechając się do opatrzności.
– Doskonale. Właśnie pomógł pan odkryć bardzo groźną i pozbawioną skrupułów zbrodniarkę. Może mi pan wynotować dane panny młodej z pierwszego aktu małżeństwa pana Najmana?
Kliknął.
– Oczywiście. Beata, nazwisko panieńskie Wiertel, urodzona w Reszlu.
– PESEL mi potrzebny.
– Sześć, osiem, zero, dwa, zero, dwa, zero, zero, jeden, osiem, pięć.
– Kiedy ślub?
– Wrzesień dziewięćdziesiąt.
– A rozwód?
– Małżeństwo ustało w listopadzie dwa tysiące trzeciego.
Zaczekał, aż prokurator skończy notować, i dodał:
– Ale nie przez rozwód.
– Słucham?
– Małżeństwo nie ustało przez rozwód, tylko z powodu zgonu małżonki.
Ta dość zwyczajna z punktu widzenia urzędnika stanu cywilnego informacja, w końcu małżeństwa i zgony to sens ich pracy, wywarła piorunujące wrażenie na prokuratorze. Zachwiał się, jakby miał zamiar stracić przytomność i spaść z krzesła.
– To niemożliwe – powiedział. – Ona musi żyć. Kobieta z czarnymi włosami musi żyć. Inaczej wszystko nie ma sensu.
– Przykro mi.
Myślimir Szcząchor po raz pierwszy poczuł strach. Wcześniej towarzyszył mu lekki niepokój, zagłuszony przez ekscytację wywołaną niecodzienną sytuacją. Ale teraz się przestraszył. Nieznajomy co prawda miał legitymację prokuratora, ale wśród prokuratorów też się mogą zdarzać świry, może nawet niebezpieczne. Kuriozalna wzmianka o kobiecie z czarnymi włosami mogła świadczyć o tym, że siwy odkleił się od rzeczywistości.