Выбрать главу

Przekazał Wirowi adres. W dzielnicy zamieszkanej przez „dży” znalazły się dwa wolne pokoje na użytek Ziemian w mieszkaniu profesora Stowarzyszenia Architektów. Mieszkała tam głównie inteligencja techniczna, w tym wielu zwolenników Taela, mających okazję oglądać wcześniej filmy z „Ciemnego Płomienia”.

Sju-Te obudziła się i rozglądała półprzytomnie, naciągając na kolana wygniecioną sukienkę.

— Proszę się umyć — zaproponował wesoło astronawigator. — Potem pójdziemy na obiad, a później na kwaterę. Znalazłem pokój, tylko będzie sąsiadował z moim. Nie przeszkadza to pani?

Sju-Te klasnęła radośnie w dłonie.

— Wcale nie! Tak szybko? Och, jak długo spałam! Ostatnie dwie noce jechałam stojąc w korytarzu, kończyły mi się pieniądze…

— Jest więc pani bardzo głodna! Chodźmy!

Udali się do wielkiego Pałacu Jadła, pięknego według kryterium Jan-Jah budynku ze szklanymi drzwiami oprawnymi w żelazo i zdobieniami z gładzonego kamienia.

Sju-Te, wstydząc się swej lekkiej, taniej sukienki, (w tych godzinach kobiety zazwyczaj nosiły spodnie), wbiła się w kąt i z ciekawością obserwowała stamtąd nieznane jej urządzenia i zachowania mieszkańców stolicy. Wir Norin także lubił robić to w wolnych chwilach. Podano obiad. Zerkając na nią ukradkiem, zdziwił się, jak ładnie jadła, bez odrobiny łakomstwa i zachłanności, choć była niewątpliwie wygłodzona. Całkiem jak rodowita Ziemianka. Później dowiedział się, że dziewczyna nie otrzymała specjalnego wychowania i jej dobre maniery były tylko przejawem wrodzonej delikatności.

Niedaleko od nich, za gładką kolumną z szarego marmuru, rozsiadła się, zajmując parę stolików, rozbawiona hałaśliwie grupa młodych ludzi. Wir i Sju-Te mogli swobodnie wymieniać się wrażeniami, nie przyciągając niczyjej uwagi. Między stołami przemieszczała się tanecznym krokiem dziewczyna w czerwono-brązowej sukni, wyjątkowo zgrabna jak na Tormansjankę. Chodziła hardo wyprostowana, a jej inteligentna twarz o zadumanym, nieco smutnym wyrazie, była wyzywająco umalowana. Wyróżniała się wyraźnie spośród klientek i kelnerek, choć jej wrodzony wdzięk skażony był nalotem wulgarności. Jej nóżki w złotych pantofelkach na wysokich obcasach kołysały się lekko i kusząco.

— Spójrz, jakie ona ma zgrabne nogi! — zawołała Sju-Te.

Astronawigator zerknął spod oka na maleńkie stópki swej towarzyszki, obute w sandałki z dwoma skrzyżowanymi rzemykami, krzyżującymi się między dużym a drugim palcem. Chude, jak u dzieci, nóżki Sju-Te wydawały się bose i bezbronne. Podwinęła je pod krzesło i podjęła:

— Zobacz, jaka jest smutna. To los wszystkich pięknych dziewcząt. Może też ją ktoś powinien pocieszyć, tak jak mnie?

Wir nie odpowiedział, konstatując, że Sju-Te nie bez powodu zwróciła uwagę właśnie na tę dziewczynę. Jedna i druga odróżniały się swoją powagą spośród grona młodych kobiet, z ich nerwową krzykliwością i grymasami, uznawanymi za modne w stolicy Tormansa.

— Czuję, że jesteś niezwykłym człowiekiem. Może — dodała z nutką lęku — przebranym „żmijowatym”?

— Słyszała pani kiedykolwiek, żeby „żmijowaty” pomagał pierwszej napotkanej osobie? — zripostował z uśmiechem Wir.

— Nigdy! — potwierdziła z uciechą. — Ale dlaczego nie mówisz mi „ty”, jak jest u nas przyjęte? Dlaczego?

— Później wyjaśnię.

Końcówka posiłku przeszła w milczeniu. Przygaszona Sju-Te poszła z Wirem Norinem pod wskazany adres. Trochę błądzili w ciasnych, krętych zaułkach Starego Miasta. Norin zapytał o drogę przechodzącego „kży”.

— Idźcie na prawo — poradził tamten. — Aż znajdziecie kwartał szarych domów z czegoś w rodzaju cegły. Jak zawyją psy, to znak, że jesteście na miejscu.

Norin widział już wcześniej w dzielnicach „dży” sporo psów, wyprowadzanych na podwórka przez kobiety. W innych częściach miasta nie zauważył żadnych domowych zwierząt. Ziemianin nie miał wątpliwości, że psy zostały przywiezione tutaj z rodzimej planety, a ich uderzające podobieństwo do ziemskich nie mogło być przypadkowe.

— Strasznie dużo psów! — zdziwiła się Sju-Te. — Na co im one?

— Zapewne długo żyjący mają więcej czasu, by zajmować się zwierzętami. W miastach psy wydawały mi się zawsze uwięzione w ciasnych domach i mieszkaniach, bardziej odpowiednich dla kotów…

— I dla ludzi — wtrąciła Sju-Te.

— Tak, niestety. Największymi wielbicielami psów są zwykle samotni neurastenicy lub mizantropi obrażeni na innych ludzi. Psie przywiązanie jest dla nich opoką, jakby utwierdzającą ich, że przynależą do wyższego gatunku. Zdumiewające, jak wielostronne jest pragnienie bycia wyższym gatunkiem! Niebezpieczeństwo niedocenione przez starodawnych psychologów!

— Naszych starodawnych psychologów? Znasz historię?

— Trochę.

— Chciałabym dowiedzieć się o niej więcej! To był dla mnie w szkole najciekawszy przedmiot…

Gospodarz był akurat w domu. Wysoki, stary „dży” nisko ukłonił się astronawigatorowi i ostrożnie uścisnął dłoń Sju-Te. W ciemnym, niskim przedpokoju Wir zwrócił uwagę na masywne drzwi, zamykane na kilka skomplikowanych zamków.

— To nie przeciw złodziejom — wyjaśnił gospodarz. — Na nich nie ma zamka!

— Doprawdy?

— Oczywiście. Myślę, że wielu czerpie satysfakcję z tego, jak bardzo my, „dży”, jesteśmy bezbronni przed chuliganami i złodziejami. Nie możemy się przed nimi obronić, nawet gdybyśmy mieli broń! Musimy zapłacić za darowaną nam długowieczność, nawet jeśli ktoś napada na nas z nożem. Dziwi mnie, jak mało „kży” wykorzystuje możliwości udzielane im przez państwo: wdzierania się do domów, zabijania, upokarzania.

— Czemu państwo miałoby wspierać ten chaos?

— Z bardzo prostego powodu. Dostarcza to rozrywki niezadowolonym z życia i daje złudzenie wolności. Złodzieje nie są tacy straszni, zadowalają się tylko rzeczami. O ileż bardziej niebezpieczne są „oczy władcy”! Dorabiają klucze i przetrząsają mieszkania w nadziei, że znajdą zakazane książki lub pieśni, osobiste dzienniki lub listy.

— Wszystko to jest zakazane?

— Z nieba pan spadł? Ach, prawda, rzeczywiście… — zreflektował się zmieszany gospodarz.

Wir Norin poprosił, by zaprowadził ich do pokojów.

Sju-Te uznała dwa kwadratowe, zawieszone gęsto kotarami pokoiki za całkiem przytulne. Wybrawszy za namową właściciela pokój wychodzący na ulicę w formie przybudówki, z trudem powstrzymywała łzy wdzięczności.

— Wiem, że młode dziewczyny lubią marzyć i obserwować przechodzące obok życie — rzekł nieoczekiwanie życzliwie profesor.

— Ma pan córki? — zapytała.

— Miałem jedną… Zmarła w Pałacu Łagodnej Śmierci. Według zdolności okazała się „kży” i nie chciała posłużyć się moim prawem.

— Jakim? — spytał cicho Wir.

— Prawem uchronienia jednego członka rodziny, nawet jeśli okaże się „kży”. By mógł opiekować się w przyszłości starcem, wciąż jeszcze użytecznym dla państwa. I tak nikt mi nie został…

Norin zmienił temat rozmowy, prosząc, by mógł później sprowadzić SDG, nie przyciągając niczyjej uwagi.

Gospodarz pochwalił taką ostrożność.

— Proszę panią, Sju-Te — zwrócił się do niej Wir — by nigdzie nie wychodziła, dopóki nie dostanie zameldowania w stolicy.

— Proszę się nie obawiać! Dopilnuję i nie wypuszczę nigdzie pańskiej ptaszyny. Prawda, że przypomina gitaukę?