To właśnie „lepiej wcale” przenikało świadomość młodych Tormansjan, należących do klasy „kży” i warunkowało nieprzezwyciężony fatalizm. „Po co żyć?” wydawało się nieodpartym argumentem.
Wir Norin raz jeszcze ogarnął spojrzeniem wypalone pole. Siła wyobraźni zapełniła je chrzęstem maszyn bojowych, krzykami i jękami setek tysięcy ludzi, stosami zwłok na zrytej, kamienistej glebie. Odwieczne pytania: „Dlaczego? Po co?” wydawały się na tym tle dziwnie bezzasadne. Oszukani ludzie, wierząc, że walczą o swoją przyszłość, za „swój” kraj, swoich bliskich, umierali, przyczyniając się do wywyższenia oligarchów, piramidy hierarchii i jeszcze większego ucisku. Bezsensowne cierpienia i niepotrzebne zgony…
Zwrócił się z westchnieniem do dziewczyny:
— Chodźmy stąd, Sju-Te!
Ziemianin i Tormansjanka zeszli ze wzgórz. Wir zaproponował, by przeciąć na przełaj grzbiet starej drogi, kierując się na okrągłą górkę ze zrujnowanym budynkiem na szczycie, majaczącym smutno w szarej dali. Szybko dotarli na miejsce. Astronawigator zauważył, że Sju-Te zmęczyła się i postanowił zrobić postój w cieniu ruin. Dziewczyna położyła się na ziemi, podpierając głowę rękami. Norin spostrzegł, że uważnie przypatruje się ścianie i marszczy czoło, jak gdyby usiłując coś sobie przypomnieć. Nagle wstała i obeszła dookoła rozwalinę. Potem długo oglądała napisy i relief przedstawiający ogromną dłoń, wyciągniętą w jakby geście przyjaznej pomocy. Trochę uspokojona, usiadła znów obok Wira, obejmując kolana rękami w pozie żywo przypominającej Czedi i długo w milczeniu patrzyła w dal na miraże błękitnych jezior, które wchłaniały dym i kurz Ośrodka Mądrości.
— Ile masz lat? — spytała nagle.
— Według waszej liczby lat, które są znacznie krótsze niż na Ziemi, sto sześćdziesiąt lub czterdzieści dwa wedle kalendarza Białych Gwiazd, identycznego z ziemskim.
— U was to dużo czy mało?
— Na dawnej Ziemi na waszym poziomie rozwoju, był to średni wiek, nie młody i nie stary. Obecnie to wciąż młodość. Według naszych kryteriów mój wiek psychologiczny to dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, a u Rodis dwadzieścia pięć. Mamy długie dzieciństwo. Nie infantylizm, lecz przedłużone dzieciństwo w sensie postrzegania świata. A pani ile ma lat?
— Osiemdziesiąt lub dwadzieścia według Białych Gwiazd. Zbliżam się do naszego ostatecznego wieku i zostało mi pięć lat, nim wejdę do Pałacu Łagodnej Śmierci. Ciebie dawno by już tam wysłali. Nie… gadam głupoty, jesteś przecież uczonym i żyłbyś tu długo jako „dży”!
— Nie mogę sobie wyobrazić tej okropności!
— Nie ma w tym niczego okropnego. Tak jest nawet lepiej. Nie spędzamy dzieciństwa w lepszych szkołach, jak przyszli „dży”, których tam męczą wiedzą niepotrzebną do życia. Nie chorujemy, bo umieramy w pełni sił…
— Jest pani przygnębiona, Sju-Te? Proszę mi spojrzeć w oczy!
Przeniosła na niego smutny wzrok, jakby mówiący: „Widzę koniec swojej drogi życiowej”.
— Nie — odpowiedziała powoli. — Po prostu dzisiaj już drugi raz stykam się z dawną śmiercią.
— Jak to? To także pomnik? Co tu się wydarzyło?
— Nie pomnik, lecz świątynia. W Wieku Głodu i Mordu żył sławny lekarz Rce-Juti. To on wynalazł sposób Łagodnej Śmierci. Jego następcy i asystenci zbudowali ten chram Przyjaznej Dłoni nad bezdenną studnią zamierzchłej przeszłości. Rce-Juti rzekł wszystkim słabym, nieuleczalnie chorym, zmęczonym życiem, prześladowanym i zagubionym: „Przyjdźcie tutaj wszyscy, a ofiaruję wam spokój, dam łagodną śmierć. Przyjdzie do was łagodna i piękna, młoda i kusząca. Na tej planecie nikt nie może dać niczego lepszego, a wy sami przekonaliście się, ile warte są puste obietnice”. I mnóstwo ludzi przychodziło do niego. W pierwszej komnacie zmywali z siebie kurz drogi, zrzucali ubrania i nadzy wstępowali do następnej, wysoko sklepionej sali, gdzie pogrążeni w głębokim śnie umierali szybko i bezboleśnie… Bezdenna studnia przyjmowała ich ciała. Zrozpaczeni, ci, którzy stracili zdrowie lub bliskich, nie przestawali przychodzić, wychwalając mądrość lekarza. To było bardzo dawno…
— I z tego dobrodziejstwa wynika państwowy obowiązek umierania. Pałace Łagodnej Śmierci, podział ludzi na „kży” i „dży”… Czy mądry Rce-Juti mógł przewidzieć tak straszne następstwa?
— Nie wiem — odpowiedziała bezradnie.
— I nie trzeba — rzekł Norin, patrząc na jej rozwiane włosy.
Pochyliła się ku jego twarzy i jej drżąca, ostrożna dłoń musnęła, zdawało się, samo serce Norina. Wyobraził sobie gigantyczne czarne ściany inferna, otaczające Sju-Te, za którymi nie było dla niej niczego, żadnej opoki dla wiary ani duszy.
Wysiłkiem woli pokonał tę wizję, uśmiechnął się i powiedział jej, że jest mądra i czarująca i o tym, jak bardzo mu się podoba.
Sju-Te spojrzała na niego wzrokiem jaśniejącym ufnością, po czym wstała zgrabnie i szybko jak mieszkanka Ziemi. Poszli w stronę mrocznego miasta, a dźwięczny głos Tormansjanki niósł się po pustynnej równinie: „Swój ostatni rok żyję na świecie, nie bywając w innych miastach, nie znając nikogo dobrego…” Wpadająca w ucho melodia przypominała Norinowi coś bardzo znanego, słyszanego we wczesnym dzieciństwie.
13. Statku — wzleć!
Wir Norin rozstał się z Sju-Te na skrzyżowaniu ulic, z których jedna prowadziła do niewielkiej wytwórni przyrządów pomiarowych, w której pracowało wielu przyjaciół Taela. Dziewczyna miała się spotkać z jednym z nich, by załatwić sobie pracę.
Wróciła do domu uskrzydlona — wszystko zgadzało się z jej marzeniami. Wkrótce jednak zgasła radość, ustępując miejsca zmartwieniu, gdy dowiedziała się, że czas pobytu Ziemian na Jan-Jah dobiega końca. Tylko dwoje z nich zostało w stolicy, reszta przebywała już w gwiazdolocie.
Norin tego wieczoru długo czekał, aż dziewczyna wyjdzie ze swego pokoju, ale nie zjawiała się. Nie pojmując jej nastroju, (intuicja psychiczna nie podpowiadała mu niczego złego), w końcu sam zastukał do jej drzwi.
Sju-Te siedziała przy stole z głową złożoną na wyciągniętych rękach. Na jego widok jej twarz nie przybrała jednak wyrazu poczucia winy, jaki miała zawsze, gdy uważała, że popełniła jakąś niezręczność lub przyznawała się do słabości. Rzeczywiście przypominała smutną ptaszynę, gitaukę. Poderwała się, zatroszczyła się, by usadowić wygodnie gościa, sama zaś siadła na położoną na podłodze poduszkę i długo bez słowa wpatrywała się w swego ziemskiego przyjaciela. Wir przejrzał jej uczucia: myślała o ich rychłej rozłące.
— Wkrótce twój gwiazdolot odleci? — spytała w końcu.
— Wkrótce. Chcesz polecieć z nami? — wyrwało mu się pytanie, jakiego nie powinien zadawać.
Na twarzy dziewczyny odbiła się ostra wewnętrzna walka, burząca spokojny smutek. Oczy wypełniły się łzami, oddech stał się przerywany. Po długim milczeniu odparła z trudem:
— Nie… Nie myśl, że jestem niewdzięczna, jak wiele z nas albo, że… cię nie kocham. — Jej smagłe policzki silniej pociemniały. — Zaraz wracam!
Zniknęła w ściennej szafie na odzież, która służyła jej za garderobę.
Wir Norin wpatrywał się w pstrokate wzory dywanu, rozmyślając o jej odmowie lotu na Ziemię. Naturalna mądrość, zawsze towarzysząca Sju-Te, powstrzymuje ją od tego kroku. Rozumie, że byłaby to ucieczka, że na Ziemi utraciłaby cel i sens życia, który właśnie się pojawił, że będzie tam się czuła bardzo obco.
Ledwie słyszalnie stuknęły drzwiczki szafy.