— Wir! — usłyszał jej szept, odwrócił się i zamarł.
Stała przed nim całkiem naga w czystym, szczerym porywie. Poruszające było połączenie kobiecej śmiałości z dziecięcą wstydliwością. Patrzyła na Wira błyszczącymi, smutnymi oczyma, jakby żałując, że nie może dać mu niczego więcej. Rozpuszczone, czarno-siwawe włosy opadały po obu stronach krągłej dziecięcej twarzyczki na szczuplutkie ramiona. Młoda Tormansjanka stała triumfalnie, zamknięta w sobie, jakby spełniała jakiś rytuał. Dotknąwszy złożonymi dłońmi serca, wyciągnęła je do astronawigatora.
Norin wiedział, że według kanonów Jan-Jah, oddawała mu to, co najdroższe i najważniejsze w życiu młodej „kży”. Nie mógł odrzucić takiej ofiary, najwyższego na Tormansie wyrazu miłości i oddania. I nie zamierzał odrzucać. Astronawigator objął Sju-Te, mocno przytulając do siebie.
Pozostało niewiele czasu do świtu. Wir siedział przy łóżku dziewczyny. Spała mocno, podłożywszy złożone dłonie pod policzkiem. Patrzył na spokojną, przepiękną twarz ukochanej. Miłość wyniosła ją ponad świat Jan-Jah i moc oraz czułość kochanka uczyniły niedostępną dla strachu, wstydu albo smutnej obawy, zrównując z ziemskimi siostrami. Skłonił ją, by doceniła swoją urodę i lepiej zrozumiała zmienność swej natury. A ona? Rozbudziła jego pamięć o najpiękniejszych dniach życia…
Przed oczami Norina przepływały nieprzerwanym korowodem, uchodząc w bezkresną dal, zapamiętane obrazy z Ziemi. Tajemnicza dolina w Karakorum, otoczona bastionami fioletowych skał, pokrytych śnieżnymi czapami. Tam, nad rzeką o barwie berylu, nieustannie szemrzącą na czarnych kamieniach, stał lekki, parujący w gorącym powietrzu, budynek stacji badawczej. Droga w dół wiodła płynnymi zakrętami wśród gęstwiny ogromnych himalajskich jodeł do osady naukowców, służącej nasłuchiwaniu sygnałów z najgłębszych sfer kosmosu. Astronawigator bardzo lubił wspominać lata spędzone na budowie nowego obserwatorium, na stepowym brazylijskim płaskowyżu, niskie przeloty nad wyżyną Llanos z ogromnymi stadami zebr, żyraf i białych nosorożców, przywiezionymi tutaj z Afryki; pierścieniowo sadzone lasy Afryki Południowej z niebieskim i srebrzystym listowiem; srebrnosine noce w śniegach Grenlandii; wstrząsane groźnymi podmuchami wiatru budynki jedenastego węzła astro-sieci na brzegu Oceanu Spokojnego.
Jeszcze jeden węzeł na Azorach, gdzie morze jest tak bezdennie przejrzyste w cichych dniach… Wycieczki dla relaksu do świętych dla każdego Ziemianina przybytków starożytnej Hellady, Indii i Rusi…
Żadnej troski o przyszłość, oprócz codziennego skupienia na powierzonej pracy, oprócz pragnienia, by stać się lepszym, silniejszym, odważniejszym i zdążyć zrobić jak najwięcej dla powszechnego użytku. Radosna duma z pomagania bez końca wszystkim i każdemu z osobna, niegdyś właściwa tylko kalifom z arabskich baśni, zapomniana w ERŚ, a obecnie dostępna każdemu. Nawyk, by opierać się pomocy innych i cieszyć się ich uwagą. Możliwość zwrócenia się do każdego człowieka, którego powstrzymywała jedynie silnie rozwinięta delikatność, rozmawiać z nim o wszystkim, prosić o udzielenie wszelkiej pomocy. Czuć wokół siebie krąg dobrych myśli i uczuć, poznać się wzajemnie, dzięki przenikliwemu współodczuwaniu. Pustelnie, gdzie można odpocząć od bezgranicznie różnorodnego świata, a także pragnienie, by dzielić się z innymi: radością, wiedzą, sztuką i mocą…
Pochylony nad śpiącą Sju-Te, Wir Norin doświadczył niezwykle silnego pragnienia, by również jego tormansjańska ukochana odwiedziła wszystkie wspaniałe miejsca na jego rodzinnej planecie.
Młode kobiety są w głębi duszy większymi nomadami niż mężczyźni, lepiej przystosowują się do zmiennych warunków, dlatego ciężej odczuwają ciasnotę inferna. Marzył o tym, by niezliczone rany, jakie odniosła tutaj ta młoda dusza, zaleczyły się na Ziemi bez śladu… i wiedział, że tak się nigdy nie stanie.
Sju-Te wyczuła jego spojrzenie i nierozbudzona jeszcze do końca z przyjemnego snu, długo leżała z zamkniętymi oczami. W końcu zapytała:
— Nie śpisz, ukochany? Odpocznij tu przy mnie. — Zaspany głos miał dziecinne brzmienie. — Miałam sen tak piękny, jak nigdy! Jakbyś odjechał ode mnie, nie na długo, do jakiegoś małego miasteczka. Wybrałam się powitać ciebie. To było nasze i nie nasze miasto. Ludzie, których spotykałam, emanowali dobrocią, gotowi pomóc mi ciebie szukać, proponowali odpoczynek, wskazywali drogę tam, gdzie mogłam zabłądzić. Szłam ulicą o dziwnej nazwie: ulica Miłości, po chodniku porośniętemu z obu stron świeżą i miękką trawą do rzeki pełnej wody i tam byłeś ty! — Sju-Te odnalazła dłoń Wira i przyłożyła ją sobie do policzka, ponownie zasypiając.
Wir nie śmiał się poruszyć, czują dziwną gulę narastającą w gardle. Jeśli sen, sprowadzony jego myślami, był dla niej nieziszczalnym marzeniem, to jakże mało miłości istniało w oceanie życia codziennego Tormansa, w którym przeżyje swój króciutki żywot ta istota tak czysta, jak przeniesiona z Ziemi! Od dawna dręcząca go myśl, stała się teraz nieznośna. Ujął powoli jej dłoń i zaczął okrywać pocałunkami krótko przycięte paznokietki z białymi kropkami. Tak samo, jak sploty sinych żyłek pod skórą, czy lekko zaczerwienione białka oczu były to ślady chorowitego dzieciństwa, złego odżywiania, trudnego życia matki. Sju-Te, nie budząc się, uśmiechnęła się, zaciskając mocno rzęsy. Zdumiewające, jak na tej nędznej glebie mogły wyrastać tak piękne kwiaty! Zrujnowana rodzina, odróżniająca człowieka od dzikiego zwierza, wyzwalająca w nim to, co najlepsze, nieustannie broniła go przed surową przyrodą. I bez rodziny, bez macierzyńskiej opieki, wyrastają takie osoby, jak Sju-Te! Czyż nie jest to dowodem słuszności Rodis, jej wiary w naturalną dobroć człowieka? Na Ziemi także nie ma już rodziny w dawnym pojęciu tego słowa, ale nie unicestwiliśmy jej, lecz rozszerzyliśmy na całe społeczeństwo…
Wir Norin wstał i rozejrzał się po zawieszonym kobiercami i portretami pokoju, przysłuchując się stukom i tupotom, jakie zaczęły dochodzić ze wszystkich stron budzącego się domu. Na ulicy zapiszczał jakiś pies, przejechała z hałasem ciężarówka.
Coraz większy ogarniał go smutek, odczucie znalezienia się w ślepej uliczce, z której on, bywały w świecie i wyszkolony psychicznie, nie umiał znaleźć wyjścia. Jego przywiązanie do malutkiej Sju-Te przeobraziło się w potężną miłość, wzbogaconą w czułość tak silną, o jaką siebie nie podejrzewał. Owo współczucie wyzwalało w wychowanym do dawania szczęścia innym Ziemianinie chęć samoofiary. Trzeba poradzić się Rodis! Gdzie ona jest?…
Faj Rodis spędziła tę noc na rozważaniu problemu „kży”. Gzer Bu-Jam przyszedł na drugie spotkanie w Świątyni Trzech Kroków z paroma kolegami. „Kży” rozpoczęli swą pierwszą wizytę od sporu o przewagę umiejętności i wolności postępowania nad „dży”. Faj zgasiła ich zapał, mówiąc, że to pozorna wolność. Pozwalają im tylko na to, co nie szkodzi prestiżowi ani ekonomii państwa i nie zagraża „żmijowatym”, odgrodzonym od życia ludu murami przywilejów.
— Zastanówcie się nad waszym pojęciem wolności, a wtedy zrozumiecie, że daje tylko prawo do niskich postępków. Wasz protest przeciw uciskowi uderza przede wszystkim w ludzi niewinnych, nieuczestniczących w tym procederze. Władcy nieustannie wmawiają wam, że muszą chronić naród. „Przed kim?” — może warto zapytać? Gdzie są ci rzekomi wrogowie? Majaki, za pomocą których zmuszają was do ofiar i wypaczają waszą psychikę, prowadząc was na manowce.
Gzer Bu-Jam długo milczał, potem długo opowiadał Faj o wielowiekowych prześladowaniach „kży”.
— Wszystko to — oznajmił — zostało wymazane z historii i zachowało się tylko w ustnych przekazach.