— Powiem mu — odpowiedziała poważnie Rodis, sadzając ją obok siebie i trzymając za rękę.
Długo milczała. Sju-Te zadyszała nerwowo i Faj się jakby ocknęła.
— Jesteś wrażliwa i mądra, Sju-Te, dlatego nie zamierzam niczego przed tobą ukrywać. Mój drogi Wirze! Trafiła ci się szansa jedna na milion. Nie jest boginią, lecz stworzeniem innego typu: wróżką. Takie malutkie przejawy dobra od dawna cieszyły się szczególną sympatią w ludzkich baśniach.
— Dlaczego szczególną? — spytała cicho Sju-Te.
— Bogini to heroiczna geneza, opiekunka herosa, prawie zawsze wiodąca go ku sławnej śmierci. Wróżka to bohaterka zwykłego życia, przyjaciółka mężczyzny dająca mu radość, czułość i powodzenie w działaniach. Ta baśniowa różnica wyrażała marzenia ludzi w przeszłości. Ale znaleźć wróżkę tutaj, na Tormansie?! Co teraz zrobisz, biedny Norinie? — zapytała go, przechodząc na ziemski.
— Nie jestem biedny! Gdybym tylko mógł ją zabrać ze sobą, ale ona mówi, że to niemożliwe!
— Ma rację, to mądra mała kobietka.
— Rozumiem ją i zgadzam się. Możliwe jest jednak inne, przeciwstawne wyjście…
— Wirze! — zawołała Rodis. — To przecież Tormans, planeta udręki w głębokim infernie!
Norin rozeźlił się w tym momencie i niczym prawdziwy Tormansjanin zaczął przeklinać inferno, Tormans i ludzki los w języku Jan-Jah, bogatym w klątwy związane z nieszczęściem. Sju-Te poderwała się wystraszona, lecz Faj objęła jej talię ściśniętą zielonym paskiem i zatrzymała na miejscu.
— To nic. Mężczyźni zawsze się tak zachowują, gdy coś nie idzie po ich myśli.
— Zdecydowałem się!
— Być może na twoim miejscu postąpiłabym tak samo, Wirze — nieoczekiwanie zgodziła się Rodis i kontynuowała po ziemsku: — Zginiesz tu, ale przyniesie to wielki pożytek, jej zaś dasz kilka miesięcy, bo raczej nie lat, szczęścia. Uważaj na siebie! Ona umrze, gdy tylko nadejdzie twój koniec. Nie boi się śmierci. Najstraszniejsza dla niej jest rozłąka z tobą. Tylko kobiety z Tormansa mogą przejawić taką dzielność i wytrwałość w uczuciach, nie licząc się z niczym, co może je za to spotkać. Gdzie są koordynaty drogi powrotnej?
— U Menty Kor. Przygotowaliśmy je jeszcze podczas pierwszego oblotu Tormansa.
— Będziemy martwić się o ciebie, Wirze!
— A ja? Mam jednak nadzieję, że dożyję przylotu drugiego GPP i zobaczę, jeśli nie ciebie, to przynajmniej rodaków.
— Idź już, Wirze! Będziemy jeszcze mieli okazję się spotkać przed odlotem. Może jednak zmienisz decyzję…
— Nie! — odpowiedział tak twardo, że Sju-Te, nie rozumiejąc ani słowa, zadrżała. Domyślała się tematu rozmowy dwojga Ziemian dzięki kobiecej intuicji i znowu zalała się łzami, gdy Rodis pożegnała się z nimi długimi pocałunkami.
Wkrótce po spotkaniu z Faj, Wir zjawił się w instytucie fizyczno-technicznym, największym w stolicy, zatrudniającym najwybitniejszych uczonych z całej planety. Inżynier Tael uprzedził Norina, że na tutejszym „warsztacie” może mówić swobodniej, niż na innych. Inżynier nadawał wielkie znaczenie temu spotkaniu.
Zebrani rozsiedli się według ścisłego porządku hierarchii stopni naukowych. Na przedzie, w pobliżu prezydium, siedzieli najznakomitsi, cenieni przez władze. Wielu miało na piersi błyszczące emblematy: fioletowa kula Jan-Jah, okolona złotą żmiją.
Za plecami szacownych i zasłużonych niedbale rozmieścili się przedstawiciele średniej warstwy, a w końcu sali stłoczyła się młodzież. Dopuszczono ich w ograniczonej liczbie.
Wir Norin poznał już wystarczająco dobrze świat naukowy Tormansa, by wiedzieć, jak wyglądało w nim rozdzielanie stanowisk, poczynając od rozmiarów apartamentu i wysokości pensji, a kończąc na przydziałach świeżej, niefalsyfikowanej żywności z magazynów zaopatrujących „żmijowatych”. Ze wszystkich absurdów życia na Jan-Jah najbardziej zdumiewało Norina, jak za takie nędzne priorytety mogły sprzedawać się najpotężniejsze umysły planety. Widocznie, gdy chodziło o wszystko poza ich wąską specjalnością, nie byli zbyt potężni, choć utalentowani.
Zresztą, wielu uczonych zdawało sobie z tego sprawę. Większość zachowywała się hardo i wyzywająco, jak czynią to zwykle ludzie ukrywający kompleks niższości.
— Wiemy już o pańskim wystąpieniu w instytucie medyczno-biologicznym — zagaił przewodniczący, surowy, żółtawy człowieczek — ale tam powstrzymywał się pan od oceny nauki Tormansa. Rozumiemy delikatność mieszkańców Ziemi, ale tu może pan mówić swobodnie i ocenić naszą naukę tak, jak na to zasługuje.
— Odpowiem ponownie to samo: zbyt mało wiem, by ogarnąć całość tutejszej wiedzy i porównać do naszej. Dlatego to, co powiem, należy traktować jako ogólne, bardzo powierzchowne wrażenia. Czy spostrzeżenia ziemskich przybyszów są zawsze trafne? Nie raz zdarzało mi się tutaj słyszeć, że nauki ścisłe mają rozwiązać wszystkie problemy ludności Jan-Jah.
— A u was, zdobywców kosmosu, tak nie jest? — spytał przewodniczący.
Wir Norin pokręcił głową.
— Nawet jeśli posługujemy się stwierdzeniami opartymi na niepodważalnych faktach, nauka w swym największym rozkwicie jest nieobiektywna, niestabilna i niewystarczająco ścisła, aby podjąć się wszechstronnego modelowania otoczenia. Pewien wybitny ziemski uczony, żyjący w dawnych czasach, lord Riley, sformułował to bardzo trafnie: „Nie sądzę, by uczony miał większe prawo uważać się za proroka, niż inni wykształceni ludzie. W głębi duszy wie przecież, że pod tworzonymi przezeń teoriami kryją się sprzeczności, jakich nie jest w stanie rozwiązać. Zagadki bytu, jeśli rozum ludzki w ogóle jest w stanie je przeniknąć, potrzebują innych narzędzi, niż tylko wyliczenia i eksperymenty…”
— Cóż za żałosna bezradność! Pozostaje tylko wezwać na pomoc jakieś bóstwo — rozległ się skądś ostry głos.
Norin zwrócił się w stronę niewidocznego sceptyka.
— Podstawowe prawo naszej psychologii nakazuje odnajdywać w sobie samym to, czego oczekujecie od innych. Cała ta trudna do wytępienia idea o bytach nadprzyrodzonych istnieje tylko w was: bogowie, superbohaterowie, super-uczeni… Wspomniany przeze mnie ziemski fizyk miał na myśli gigantyczne wewnętrzne siły ludzkiej psychiki i jej możliwość powstrzymania destrukcji świata, wynikającej ze skażenia praw natury i niedostatecznej wiedzy. Chodziło mu o konieczność dopełnienia badania zewnętrznego świata, tak typowego niegdyś dla nauki Zachodu naszej planety, introspektywną metodą Wschodu, opierającą się właśnie na osobistej mocy ludzkiego umysłu.
— To są szczyty jałowych rozważań — zaprotestował ktoś z końca sali. — Nie mamy na to czasu ani środków. Władze nie dają nam dużych dotacji, wy zaś patrzycie na nasze ubóstwo z punktu widzenia waszej bogatej planety.
— Ubóstwo i bogactwo wiedzy są względne — zripostował astronawigator. — U nas na Ziemi wszystko zaczyna się od pytania: Jaki pożytek odniesie człowiek w konsekwencji nawet małego wydatkowania sił duchowych i materialnych? Mówicie o braku środków? Dlaczego więc zamierzacie zawładnąć pierwotnymi siłami kosmosu, nie poznawszy należycie niezbędnych do tego narzędzi? Czyżbyście jeszcze nie pojęli, że każdy krok na tej drodze jest trudniejszy od poprzedniego, gdyż elementarne osnowy wszechświata są solidnie ukryte w dostępnych wam rodzajach materii? Nawet czasoprzestrzeń próżni dąży do tego, by przyjąć zamkniętą formę istnienia. Idziecie na przekór prądowi, który wciąż wzrasta. Niezmierny koszt, skomplikowanie i zapotrzebowanie energii waszych aparatów dawno już wyczerpały naturalne źródła energii planety i wolę życia waszych ludzi! Musicie pójść inną drogą: stworzenia społeczeństwa bezklasowego, złożonego z silnych, zdrowych i mądrych ludzi. Na to warto poświęcić wszystkie siły. Jeszcze jeden dawny ziemski uczony, matematyk Poincaré, stwierdził, że liczba objaśnień naukowych dla jakiegokolwiek zjawiska fizycznego jest bezgraniczna. Wybierajcie tylko takie kroki, z których każdy, choćby najmniejszy, posłuży szczęściu i zdrowiu człowieka.