Pół godziny później był już pod swoim domem. W jego duszy zrodziła się niejasna obawa: coś złego dojrzewało w jego przyszłych losach, być może w związku z wystąpieniem w instytucie fizyczno-technicznym. Tak, zrobił wrażenie na słuchaczach, ale jakiego rodzaju? Zachował się nie tak, jak należało, nie potrafiąc utrzymać się w ramach „czysto” naukowych Jan-Jah. Jednakże Tael podkreślał potrzebę takiego właśnie wystąpienia… Trzeba porozmawiać z Rodis, która potrafi dalej od niego zaglądać w przyszłość…
Złe przeczucia Norina znikły od razu, gdy ujrzał Sju-Te. Nigdy nie wyobrażał sobie, ile prawdziwego szczęścia można zaznać na granicy niebezpieczeństwa w tak małym pokoiku. Twarz dziewczyny jaśniała tak bezgranicznym oddaniem, że Wir zrozumiał, jak drogi mu jest każdy jej gest, dołeczki tworzące się przy uśmiechu, sposób chodzenia, jej dziwnie czuły głos, nie za wysoki ani zbyt niski, ni dźwięczny, ni głuchy. Zawsze potrafiła wnieść coś nowego, niespodziewanego do rozmowy, przechodząc nagle od euforycznej radości do trwożnych myśli o przyszłe losy, od gorącej, niemal zawziętej namiętności do smutnego skupienia się w sobie. Czasem, jakby się budząc, Sju-Te patrzyła na niego, jakby był jej życiową przepaścią, w którą gotowa była rzucić się ciałem i duszą, poświęcić wszystko do ostatniego tchnienia. Chwilami stawało przed jej oczyma widmo przyszłych nieszczęść, pojawiało się przenikliwe uczucie nietrwałości jej szczęścia z dziwnym przybyszem z międzygwiezdnej przestrzeni, nieogarnionej dla jej umysłu, a wówczas rzucała się mu w objęcia i zastygała bez tchu.
Często mu śpiewała, zaczynając zwykle od jakiegoś tęsknego motywu, ale potem puszczała się w zadziorny, rytmiczny tan. Zwierzała mu się ze swych dziecinnych marzeń, opowiadała o swych dziewczęcych przeżyciach z delikatnością uczuć i obserwacji, niedostępnych dla wielu ziemskich kobiet. I znowu śpiewała, zapatrzona w przyszłość, jak w mętną rzekę, płynącą powoli w nieznaną dal. Pragnął w takich chwilach zapomnieć o wszystkim, żeby tylko być z nią, czerpiąc z jej szczodrej miłości i samemu dawać jej z siebie wszystko. Nieziszczalne marzenie. Sytuacja na obcej planecie była zbyt złożona, skoro stał się katalizatorem rodzącej się walki o prawa człowieka, o wyjście z inferna! Czekał go jeszcze trudny moment, gdy gwiazdolot ze wszystkimi przyjaciółmi odleci na rodzimą planetę. Oczekiwanie na tę chwilę męczyło Wira, choć w zapasie zostało jeszcze wiele dni współpracy z Rodis i częstych rozmów przez SDG z załogą statku.
Tak myślał Wir Norin, ale się mylił.
Po opuszczeniu instytutu przez gościa, z tłumu kłócących się osób wyszedł niewysoki człowieczek, ze skórą tak żółtą, że wyglądał na chorego. Był jednak zupełnie zdrowy, pochodził po prostu z grupy etnicznej zamieszkującej górną szerokość geograficzną przedniej półkuli. Nar-Jang zapracował już sobie na podwójne imię, będąc znanym astrofizykiem. Pospieszył do gabinetu na czwartym piętrze instytutu, zamknął się w nim i otoczony kłębami dymu fajkowego, zabrał za wyliczenia. Twarz wykrzywiał mu chwilami sarkastyczny uśmieszek, rozpływający się ostatecznie w złowieszczej radości. Zebrał w końcu zapiski i udał się do poczekalni Wysokiej Rady, gdzie znajdował się punkt kontaktowy z najważniejszymi dostojnikami w sprawach najwyższej wagi państwowej.
Na wideo-ekranie pojawił się nadęty „żmijowaty”.
Uskrzydlony swoim odkryciem, Nar-Jang zażądał połączenia z Władcą. Odkryta przez niego tajemnica jest tak ważna i wielka, że może ją przekazać tylko samemu Czojo Czagasowi.
„Żmijowaty” długo wpatrywał się w astrofizyka z głębi ekranu, zastanawiając się nad czymś, wreszcie jego złe i chytre oblicze skrzywiło się w czymś na kształt uśmiechu.
— No dobrze! Będziesz musiał zaczekać, sam rozumiesz.
— Oczywiście, rozumiem…
— Więc czekaj!
Ekran zgasł i Nar-Jang, zapadając w wygodny fotel, oddał się rozkosznym marzeniom. Za takie doniesienie nagrodzą go orderem „Żmii i Planety”, tytułem Wiedzącej Żmii, dadzą piękną willę na brzegach Morza Równikowego. A Gae Od-Timfit, znakomita tancerka, o którą od dawna zabiegał, stanie się bardziej przychylna…
Drzwi rozwarły się z trzaskiem i weszło nimi dwóch silnie zbudowanych „liliowych”. Za ich plecami mignęła pobladła twarz portiera. Zanim astrofizyk zdążył się połapać, co się dzieje, wyciągnęli go z fotela, wykręcili ręce do tyłu i zawlekli do wyjścia. Wystraszony i wzburzony Nar-Jang zawołał o pomoc, grożąc, że się poskarży Czojo Czagasowi. Uderzenie w głowę momentalnie go ogłuszyło, przerywając lamenty. Oprzytomniał dopiero w samochodzie, rwącym wściekle do góry po nierównej drodze, i wtedy odważył się spytać porywaczy, dokąd i po co go wiozą. Mocny policzek przerwał dalsze pytania.
Wywlekli go z samochodu przed zamkniętą na głucho bramą ciemnoszarego domu, otoczonego żelaznym płotem. Serce Nar-Janga zadrżało od mieszanych uczuć strachu i ulgi. Mieszkańcy stolicy bali się rezydencji Gen Szi, groźnego pierwszego zastępcy Czojo Czagasa. Astrofizyka pognali na dół, do podziemia. W jaskrawo oświetlonym pomieszczeniu aresztant zmrużył oczy. Strażnikom wystarczyło jedno mgnienie, by zerwać z jego odzieży zapinki, pas i rozerwać koszulę od góry do dołu. Zasuszony naukowiec w jednej chwili zamienił się w żałosnego oberwańca, podtrzymującego wstydliwie opadające portki. Ostre pchnięcie w plecy wystarczyło, by drżąc z lęku i złości znalazł się przed wielkim biurkiem, za którym siedział Gen Szi. Drugi władca planety uśmiechał się życzliwie i Nar-Jang poczuł się trochę pewniej.
— Moi ludzie byli nadgorliwi — oświadczył Gen Szi. — Widzę, że niedokładnie przekazano wam rozkaz — zwrócił się do „liliowych” — przywieźć nie przestępcę, tylko ważnego świadka.
Chwilę przyglądał się żółtawemu astrofizykowi, potem powiedział cicho:
— No, składaj meldunek! Mam nadzieję, że postanowiłeś niepokoić władcę z rzeczywiście ważnego powodu, inaczej sam rozumiesz… — Od jego uśmiechu przeszło Nar-Janga mrowienie na całym ciele.
— Wiadomość jest tak ważna, że mogę ją przekazać tylko samemu Wielkiemu — odrzekł twardo.
— Wielki jest zajęty i życzył sobie, by nie przeszkadzać mu przez dwa dni. Gadaj szybko!
— Chciałbym zobaczyć się z władcą. Rozgniewa się, jeśli powiem to komuś innemu — oznajmił uczony, spuszczając oczy.
— Nie jestem dla ciebie „kimś innym” — odparł ponuro tamten. — Nie radzę się upierać.
Nar-Jang milczał, starając się przezwyciężyć strach. Nie ośmielą się mu zrobić niczego, dopóki posiada tajemnicę, która może zginąć wraz z nim.
Astrofizyk pokręcił milcząco głową, bojąc się, że głosem ujawni strach. Gen Szi również milcząc zapalił długą fajkę i jej dymiącym końcem wskazał kąt pomieszczenia.
Natychmiast przyskoczyli do Nar-Janga „liliowi” i zdarli z niego spodnie; dwaj inni strażnicy zdjęli kołpak ze stojącego w kącie przedmiotu. Gen Szi wstał ospale i zbliżył się do grubo ciosanej drewnianej figury umaaga. Dawniej na planecie Jan-Jah używano owych zwierząt, obecnie prawie wymarłych, do jazdy wierzchem i w zaprzęgu. Pysk umaaga szczerzył się w zwierzęcym uśmiechu, a jego grzbiet wyciosany był był w kształcie ostrego klina.
„Liliowy” zapytał:
— Zwykłe siedzenie, władco albo?…
— Albo! — odpowiedział Gen. — On jest uparty, a siedzenie wymaga czasu. Spieszę się.
„Liliowy” skinął głową, wstawił pokrętło w łeb drewnianego zwierza i zaczął nim obracać. Klinowaty grzbiet zaczął otwierać się jak zapadka.
— No cóż, załóżcie mu strzemiona! — polecił władca, wypuszczając kłąb dymu.
Nim siepacze go pochwycili, Nar-Jang zrozumiał swój los. Wśród ludu od dawna krążyła opowieść o strasznym wynalazku Gir Bao, poprzednika Gena Szi, za pomocą którego można było wydobyć dowolne zeznanie z każdego mężczyzny. Sadzano ich na wierzch umaaga i drewniana szczelina na grzbiecie zaczynała powoli się zaciskać. Dzikie przerażenie złamało całkiem upór i godność ludzką astrofizyka. Wrzeszcząc: „Wszystko powiem!”, podpełznął do nóg władcy, przywierając do podłogi i błagając o litość.