— Nie sądzę, by RPD potraktowała cię tak bezlitośnie — odrzekła tym samym tonem Rodis. — Rada składa się w większości ze sceptycznie nastawionych mężczyzn. Mają niestabilny stosunek do osób naszej płci, szczególnie z twoimi warunkami.
— Żartuje pani — wtrąciła poważnie Czedi. — Mnie zaś wydaje się tragiczne tak długie istnienie ideogramów na Tormansie. Oczywiste opóźnienie w rozwoju…
— Właściwie opóźnienie postępu i archaiczność form — poprawiła ją Faj Rodis. — Opóźnienie warunkuje dorównanie… Komu? Jeśli nam, to na którym poziomie historycznym? Nasz obecny jest znacznie wyższy. Ileż mamy za sobą wieków dobrego, rozumnego i przyjaznego życia, odważnego poznawania świata, szczęścia wzbogaconego pięknem i radością. Kto z nas nie chciałby żyć w tamtych czasach?
— Ja — odezwał się Wir Norin. — Nasi przodkowie wiedzieli od nas mniej. Nie mógłbym…
— Ja także — przytaknęła Faj Rodis. — Lecz bezgraniczny ocean wiedzy rozpościera się tak samo przed nimi, jak przed nami. Nie ma emocjonalnej różnicy. A liczne zalety, jak marzenia i miłość, przyjaźń i zrozumienie, wszystko, co nas kształtuje i wychowuje? Jesteśmy w tym jednakowi. Dlaczego odmawiać ich Tormansowi w podobnym stopniu? Z powodu przestarzałego pisma? Tym bardziej uwydatnia się oczywisty upadek Tormansjan. Nasze demografy nie potwierdzają ogromnej gęstości zaludnienia, stwierdzonej przez Cefejan. Rozchodzimy się tu na całej linii.
— Niewiarygodne! — zawołał Gryf, kręcąc głową. — W innych przypadkach Cefejanie okazali się dobrymi planetografami. To ich błąd, czy…
— Gwałtowny spadek liczby ludności — dokończyła Faj Rodis. — Być może. Musiał nastąpić jakiś kataklizm, ale nie zauważyliśmy żadnych śladów…
— Niekoniecznie kataklizm — sprzeciwiła się Tiwisa Henako.
— Od przybycia tutaj Cefejan minęło ponad dwieście pięćdziesiąt lat. Jeśli przyjmiemy średnią długość życia ludzkiego, typową dla początku EŚW, siedemdziesiąt lat, po czasie równym poczwórnej długości życia zaludnienie Tormansa mogło wzrosnąć lub znacznie się zmniejszyć z przyczyn czysto wewnętrznych.
— Przyczyny wewnętrzne wydają się gorsze niż wizja katastrofy — powiedziała Czedi. — Nie podoba mi się póki co planeta Jan-Jah, sądząc po tych transmisjach!
Jakby na potwierdzenie słów Czedi, z głębi stereo-ekranu dobiegła melodyjna muzyka, przerywana niekiedy dysonansowymi uderzeniami i okrzykami. Przed oczami Ziemian pojawił się plac na wzgórzu pokryty czymś w rodzaju brunatnego szkła. Szklana ścieżka prowadziła przez plac do schodów wykonanych z tego samego tworzywa. Stopnie, przyozdobione wysokimi wazami i słupami z szarego kamienia, prowadziły do szklanego budynku, płonącego w czerwonych promieniach słońca. Lekki fronton podtrzymywały niskie kolumny z dziwaczną wiązką pilastrów z jasnożółtego metalu. Z dwóch czarnych czasz u wejścia unosił się dym.
Po szklanej ścieżce wspinała się grupa młodych ludzi, wymachujących krótkimi pałeczkami i uderzających nimi w odzywające się dźwięcznie gongi. Niektórzy nieśli na zarzuconych na ramiona rzemieniach niewielkie czerwono-złote szkatułki, wydające tę właśnie muzykę, którą Ziemianie zaliczyliby do pasma zielono-niebieskiego. Dotychczas wszelka słyszana przez nich muzyka z Tormansa przynależała do czerwonej lub żółtej skali tonalności.
Kamera telewizyjna zbliżyła się do idących, wyłuskując z tłumu dwie pary, oglądające się na współtowarzyszy i na pozostawione za sobą miasto z dziwną mieszanką trwogi i chojractwa. Wszyscy czworo odziani byli w jednakowe, jasnożółte szaty, wyszywane w czarne żmije z rozwartymi paszczami.
Każdy młodzieniec trzymał za rękę swoją dziewczynę. Wspinając się wciąż ku schodom, nagle zaśpiewali, a raczej przenikliwie zapiszczeli. Śpiewny zew podjęli wszyscy obecni.
Czedi Daan, Faj Rodis i Tiwisa Henako, najlepiej ze wszystkich władające językiem Tormansjan, zaczęły się wsłuchiwać w napięciu. Szczęknął specjalny filtr zapisu dźwięku, modulujący przyspieszoną, niewyraźną mowę.
— Oni wychwalają wczesną śmierć, uważając ją za główny obowiązek człowieka wobec społeczeństwa! — krzyknęła Tiwisa Henako.
Faj Rodis milczała, pochylona w stronę ekranu, jak robiła to zawsze, kiedy była czymś wstrząśnięta. Czedi Daan zakryła twarz dłońmi, powtarzając w pośpiechu przetłumaczoną pieśń, której melodia początkowo tak spodobała się Ziemianom.
„Najwyższą mądrością jest odejść w śmierć w pełni zdrowia i sił, uniknąć smutnej starości i niechybnych cierpień życiowego doświadczenia…
Tak odchodzą w ciepłą noc przyjaciele po wieczornym spotkaniu…
Tak odchodzą w świeży poranek kochankowie po miłosnej nocy, cicho zamykając furtę kwitnącego ogrodu życia.
A silni mężczyźni — opoka i ochrona — idą, zatrzaskując wrota. Ostatnie uderzenie w mroku podziemi czasu, skrywających zarówno przyszłość, jak i przeszłość…”
Czedi przerwała przekład i spojrzawszy ze zdziwieniem na Faj Rodis, dorzuciła:
— Śpiewają, że obowiązek śmierci przychodzi w sto pierwszym roku ich życia albo według ich nowego kalendarza Białych Gwiazd, który nie różni się od naszego, kiedy ukończą dwadzieścia pięć lat. Tę czwórkę prowadzą do Świątyni Łagodnej Śmierci!
— Jak może funkcjonować takie społeczeństwo?! — zawołała Olla Dez, nie zważając na konwenanse. — Im wyższa jest socjalna struktura i nauka, tym człowiek później dojrzewa.
— Dlatego też my, biolodzy, jeszcze w początkach ERŚ postawiliśmy sobie jako główny cel przedłużenie ludzkiego życia, a właściwie młodości — powiedziała Nea Holli, nie odrywając oczu od wstępującej po schodach procesji Tormansjan.
— U nas człowiek z powodu skomplikowanego życia i ogromu przyswajanych informacji wydaje się dzieckiem aż do wykonania Prac Herkulesa. Jego młodość trwa jeszcze dwadzieścia lat, dojrzałość przychodzi około czterdziestki. Potem mamy przed sobą siedemdziesiąt lat dorosłości, pełnej energii, wytężonej pracy i poznawania życia. Zamiast dziesięciu, może dwudziestu lat, jak dawniej. Wcześniej człowiek wydawał się stary po czterdziestce. Byłabym już staruszką — stwierdziła Faj Rodis.
— I człowiek umierał, nie dowiadując się niczego o wielobarwności i pięknie świata! — odezwał się wzburzony Wir Norin. — Co nie było wcale dziwne w starożytności, kiedy dziewięćdziesiąt procent ludzi nie umiało czytać. Długie życie było uciążliwe, po prostu niepotrzebne. Umierających młodo nazywano wybrańcami bogów. Na Tormansie występuje jednak stosunkowo wysoko rozwinięta technika. Jak mogą ścinać drzewa, które jeszcze nie wydały owoców? To samobójcza bezmyślność!
— Zapomniał pan, Wirze, że mamy tu przed sobą nie społeczeństwo komunistyczne ani nawet nie socjalistyczne, tylko klasowe. Według mnie potworny rytuał wczesnej śmierci ma ścisły związek z przeludnieniem i wyniszczeniem zasobów naturalnych planety — oceniła Faj Rodis.
— Rozumiem — powiedziała Czedi. — Wczesna śmierć nie wszystkim jest przeznaczona!
— Tak. Ci, co zapewniają postęp techniczny, powinni żyć dłużej, nie mówiąc już o warstwie rządzącej. Umierają tacy, którzy nie mogą ofiarować społeczeństwu niczego, oprócz swego życia i prostej pracy fizycznej, czyli nie nadają się do wyższego kształcenia. W każdym razie na Tormansie istnieją dwie kasty: wykształcona i niewykształcona, nad którymi stoją władcy, a gdzieś pomiędzy nimi mieszczą się ludzie sztuki zabawiający innych, upiększający i uzasadniający to, co się dzieje.
— Ci także nie umierają w wieku dwudziestu pięciu lat! — skonstatowała Olla Dez.
— Istotnie. Niestety, u artystów, których tworzywem są młodość i piękno, granica życia jest niewiele wyższa — odpowiedziała Faj Rodis.