Wnikając stopniowo w cudze życie, Ziemianie zauważyli szczególną osobliwość w przekazywaniu planetarnych nowości. Ich programy do tego stopnia różniły się od ziemskich, że wymagały osobnych studiów.
Niewielką uwagę poświęcano osiągnięciom nauki, pokazom artystycznym, czy historycznym odkryciom, będących głównym tematem ziemskich audycji, nie mówiąc już o kompletnie nieobecnych na Tormansie wiadomościach z Wielkiego Pierścienia. Nie było planetarnych dyskusji o jakichkolwiek zmianach w ogólnej organizacji, ulepszeniach czy wielkich budowach albo postępach badań. Nikt nie zadawał żadnych pytań, stawiając je, jak na Ziemi, przed Radami lub osobiście największym umysłom ludzkości.
Bardzo mało miejsca poświęcano pokazom i ocenie nowych przedstawień teatralnych, próbujących ukazać zwroty i przemiany w ogólnej świadomości i osobistych wartościach. Większość kinowych filmów dotyczących krwawej przeszłości, o ujarzmieniu (a właściwie zniszczeniu) przyrody lub masowych zawodach sportowych, wypełniało wolny czas. Mieszkańcom Ziemi wydawało się dziwne, jak zmagania sportowe mogły gromadzić tak wielką liczbę ludzie nieuczestniczących we współzawodnictwie, lecz niezwykle emocjonujących się walkami sportsmenów. Dopiero później pojęli w czym rzecz. W igrzyskach sportowych występowali starannie dobrani ludzie, poświęcający całe swoje życie uporczywemu i nierozwojowemu treningowi w wybranej dyscyplinie. Nikt inny nie brał udziału w zawodach. Słabsi fizycznie i duchowo Tormansjanie, jak małe dzieci, czcili swych wybijających się sportowców. Wyglądało to śmiesznie, nawet obrzydliwie. Podobną pozycję zajmowali artyści, wybrańcy spośród milionów ludzi. Przysługiwały im lepsze warunki życia, prawo uczestniczenia w ciekawych wydarzeniach, filmach i koncertach. Imiona ich były przynętą dla tłumu widzów, walczących o miejsca na widowni, sami zaś artyści, nazywani „gwiazdami”, poddawali się temu naiwnemu ubóstwieniu tak samo, jak sportowcy. Pozycja gwiazdy warunkowała jej lub jego wszelką działalność. Pojawić się u boku artysty nie było dane zwykłemu człowiekowi, który by, jak na Ziemi, samodzielnie osiągnął wyżyny Sztuki. Ogólnie na całym życiu Tormansjan ciążyło piętno wąskiego profesjonalizmu, zubożające ludzkie uczucia i zawężające horyzonty. Być może tak się tylko wydawało Ziemianom z powodu specyficznej selekcji informacji. Tylko bezpośredni kontakt z mieszkańcami planety mógł dać odpowiedź na to pytanie.
W radiowych i telewizyjnych audycjach sporo uwagi poświęcano niewielkiej grupie ludzi, ich wypowiedziom i podróżom, obradom i działaniom. Najczęściej ze wszystkich przewijało się nazwisko Czojo Czagasa, którego opinie na różne tematy z życia codziennego, przede wszystkim o ekonomii, wywoływały niezmiennie zachwyt i traktowane były jako najwyższa mądrość. Być może, dalekie od genialnej dalekowzroczności, ujmującej całość problemu, wypowiedzi Czojo Czagasa były z jakichś przyczyn ważne dla Tormansjan? Przybysze nie mogli tego osądzić z wysokości sześciu tysięcy kilometrów…
Faj Rodis i Gryf Rift ciągle przypominali o tym pochopnym w sądach młodym towarzyszom.
Dziwnym trafem, pomijając częste informacje o wystąpieniach i podróżach Czojo Czagasa i jeszcze trojga ludzi, jego najbliższych współpracowników, tworzących Radę Czterech, najwyższą władzę planety Jan-Jah, żadnemu z kosmonautów nie udało się jeszcze ich zobaczyć. Często wspominani, ludzie ci funkcjonowali jak gdyby wszędzie i nigdzie.
Tylko jeden raz w transmisji z Ośrodka Mądrości widać było, jak zalewający ulice i place tłum witał radosnym wyciem pięć aut, sunących ciężko wśród ludzi jak dawne ziemskie samochody opancerzone. Nic nie było widać za ciemnymi szybami, lecz ogarnięci masową psychozą Tormansjanie krzyczeli i gestykulowali jak na zawodach sportowych.
Ziemianie zrozumieli, że te cztery osoby z Czojo Czagasem na czele są absolutnymi władcami. Jak to bywało u starożytnych ludów, mieszkańcy Tormansa mieli niewielki zasób imion, toteż nosili często trzy miana, czasem jednak pojawiali się osobnicy dwuimienni, należący ewidentnie do wyższej klasy społecznej. Ich imiona brzmiały trochę podobnie do ziemskich, lecz stanowiły trudną dla Ziemian dysonansową zbitkę dźwięków. Czwórka władców nazywała się: Czojo Czagas, Gentlo Szi, Kando Leluf i Zetrino Umrog. Z wyjątkiem pierwszego, imiona pozostałych były skracane: Gen Szi, Ka Luf, Zet Ug i podawane zawsze w tym samym porządku, jak w pradawnych zaklęciach dzikich przodków.
Olla Dez stwierdziła żartem, że wszyscy Ziemianie ze swoim dwuimiennym systemem powinni zaliczać się tutaj do wyższej sfery.
— I chciałabyś tego? Przyjęłabyś to bez żenady? — zapytała Czedi Daan.
— Mielibyśmy wtedy możliwość zobaczyć na własne oczy prawdziwych władców życia i śmierci prostego ludu. W szkole drugiego cyklu zajmowałam się fantazjami historycznymi. Najbardziej ciekawiły mnie książki o potężnych królach, zdobywcach, piratach i tyranach. Ziemskie baśnie były ich pełne od najdawniejszych czasów.
— To niepoważne, Olla — zripostowała Czedi. — Największe cierpienia ludzkości spowodowali właśnie tacy ludzie, prawie zawsze okrutni i prymitywni. To było ściśle ze sobą związane. W źle zorganizowanym społeczeństwie człowiek musi albo rozwijać silną, nieustraszoną psychikę, służącą samokształceniu, albo, co zdarza się częściej, zdać się na opiekę siły wyższej, boga. Kiedy zabrakło boga, rozwijała się wiara w nadludzi, z podobną potrzebą oddawania czci słonecznym wodzom lub wszechmogącym władcom. Ci, co odgrywali tę rolę, zazwyczaj ciemni politykierzy, mogli dać ludzkości tylko faszyzm i nic więcej.
— Bywali też wśród nich mędrcy i herosi — nie poddawała się Olla. — Chciałabym poznać takich ludzi.
Założyła dłonie za głowę i oparłszy ją na podgłówku kanapy, marzycielsko zmrużyła oczy.
Faj Rodis spojrzała natarczywie na inżyniera łączności.
— Czedi ma rację w jednym aspekcie — powiedziała. — W dokonaniach wszystkich tych władców, pomimo uwarunkowań, przejawiała się także niemożność zrozumienia dalszych następstw. Powodowała ona nieodpowiedzialność dającą tragiczne skutki. Rozumiem jednak Ollę.
— W czym? — wykrzyknęli razem Czedi, Wir i Tiwisa.
— Przeciętny mieszkaniec Ziemi jest obecnie tak ostrożny w swych poczynaniach, że nie może się nawet porównać ze starożytnymi władcami. Brak mu zewnętrznych oznak potęgi, choć przypomina ogromnego słonia, stąpającego ostrożnie w porównaniu z rozpędzonym, wypłoszonym jeleniem.
— Wypłoszony władca? — rzekła ze śmiechem Olla. — To sprzeczność sama w sobie.
— Ale ostatecznie uosabia dialektyczną jedność — zakonkludowała Faj Rodis.
Podobnych dyskusji było co niemiara, lecz wkrótce zakończyła się spokojna obserwacja planety.
Nocny słuchacz audycji radiowych, a był nim akurat Gen Atal, zaalarmował Rodis, Gryfa i Czedi. Cała czwórka zebrała się przed ciemnym ekranem, przecinanego tylko świetlistą linią indykatora z wypryskami oscylacji. Maszyna tłumacząca była wyłączona, ale i tak dźwięczące w eterze słowa były zrozumiałe dla podróżników:
„Informacja głównego obserwatorium Ogona potwierdzona przez sondy śledzące. Wokół naszej planety orbituje niezidentyfikowany obiekt, zapewne statek kosmiczny. Orbita krążenia pod kątem równikowym 45, wysokość 200, szybkość…”
— Umieją jednak obliczyć orbitę — mruknął Gryf Rift.
„Rozmiary obiektu kosmicznego, według wstępnych danych, są znacznie mniejsze niż gwiazdolotu, który nawiedził nas w Wieku Mądrej Odmowy. Następne meldunki z sond śledzących o ósmej rano”.
— No i namierzyli nas — rzekł z odcieniem smutku Gryf Rift, zwracając się do Faj Rodis. — Co powinniśmy z tym zrobić?