Czedi Daan, ciągle śledząca transmisje telewizyjne, oczekiwała wznowienia wiadomości planetarnych. Przed okiem kamery przesuwały się ulice i place różnych miast Tormansa, sale obrad i szkolne audytoria. Wszędzie wzburzeni Tormansjanie gestykulowali gwałtownie, głośno krzyczeli lub wylewali potoki słów prosto do mikrofonów. Zadawano pytanie: „Co zrobić z gwiazdolotem?” i najczęściej powtarzały się wypowiedzi: „Precz z nim, nie dopuścić go, zniszczyć!..” Na szerokim tarasie przed budynkiem, wyglądającym na obserwatorium astronomiczne, pojawił się młody człowiek ubrany na niebiesko. Spiker poinformował, że wystąpi jeden ze Strażników Nieba, organizacji stworzonej, by bronić niepodległości planety Jan-Jah. Człowiek w niebieskim uniformie zawrzeszczał: „Słyszeliście wszyscy nikczemne kłamstwa tej podłej kobiety, szefowej szajki międzygwiezdnych grabieżców, z bezprzykładną arogancją ośmielającej nazywać się pokrewną siostrą naszego wielkiego narodu. Już choćby za to bluźnierstwo powinniśmy ukarać niebezpiecznych intruzów. Nasi uczeni dawno stwierdzili i udowodnili, że przodkowie ludu Jan-Jah przybyli z Białych Gwiazd, żeby okiełznać przyrodę zapomnianej planety i stworzyć na niej szczęśliwe, spokojne życie…”
Czedi Daan, skupiona na niezgrabnej oracji, wygłaszanej z obcym Ziemianom patosem, głosem drżącym, a chwilami zrywającym się do krzyku, nie zauważyła, jak za jej plecami pojawiła się Faj Rodis i włączyła maszynę tłumaczącą. Nawet ona nie mogła jednak znaleźć ekwiwalentów słów: „nikczemny”, „szajka”, „grabież”, „podła”, „bluźnierstwo”. Rodis oddaliła się w poszukiwaniu informacji, a Czedi, posługując się chwilami powiększeniem dyferencjalnym, wpatrywała się w tłum: same młode twarze, z charakterystycznym, nieprzeniknionym, oderwanym od rzeczywistości wyrazem, jaki miewają fanatycy albo ludzie tępi i obojętni na wszystko.
Nagła myśl kazała Czedi wywołać na obręczy sygnalizacyjnej Ollę Dez. Przybiegła, wciąż zaczerwieniona po atakach ze strony Wira Norina, Tiwisy i Nei Holli z powodu jej romantycznego przywiązania do „władców”. W ślad za nią weszła Faj Rodis niosąc zapis skopiowanego z „gwiazdki” słownika dawnych pojęć.
— Znalazła pani te tajemnicze słowa? — nie wytrzymała Czedi, nie chcąc zdradzać własnych domysłów.
— Obelgi, słowa na niskim poziomie rozwoju psychiki, obraźliwe wobec tych, do których są adresowane.
— Dlaczego? Przecież oni nic o nas nie wiedzą!
— Posługują się metodą przenikania do ludzkiej podświadomości, w swoim czasie prawnie u nas zakazaną, lecz szeroko stosowaną w demagogii faszystowskich i pseudo-socjalistycznych państw ERŚ. Straszliwy zbrodniarz Hitler, uważający swój naród za ciemną masę, przemawiał dokładnie tak, jak tormansjańscy oratorzy. Wrzeszczał, wył, purpurowiał z wściekłości, miotał obelgi i nienawistne słowa zatruwając tłum jadem swych nieopanowanych emocji. „Tłumem kieruje instynkt, z którego rodzi się wiara”, to jego słowa, wykorzystane później w oligarchicznym, pseudo-socjalistycznym społeczeństwie Chin. Nie dyskutuje się z przeciwnikami. Krzyczy się na nich, opluwa, bije lub w sprzyjających okolicznościach likwiduje fizycznie. Sami widzicie, że dla mówców z Tormansa nie istnieje nic innego, oprócz wbitych do głów schematów. Nie apelują do zdrowego rozsądku, lecz do najniższych instynktów. Nie przejmujcie się więc tymi obelgami, to tylko świadomie użyty element okłamywania społeczeństwa.
Czedi wstała i przeszła się wzdłuż ekranów i pulpitów, zaciskając niecierpliwie dłonie.
— Wydaje mi się, że wpadłam na coś — powiedziała powoli — i dlatego wezwałam Ollę, nim pani przyszła, by zrobić pewien eksperyment…
Rodis i Olla spojrzały na nią wyczekująco.
— Sieć planetarnych wiadomości funkcjonuje u nich podwójnie. Ta, którą odbieramy codziennie, jest kontrolowana i filtrowana tak samo, jak nasza Sieć Światowa. Jeśli jednak my czynimy to dla selekcji najciekawszych i najbardziej pożytecznych informacji, tutejsi robią to w zgoła odmiennym celu.
— Rozumiem — przytaknęła Faj Rodis. — Chodzi o to, by pokazywać tylko to, czego chcą władcy Tormansa. Dobór informacji tworzy „określone wrażenie”, a może stwarza też same „wiadomości”.
— Tak, bez wątpienia. Domyśliłam się tego, obserwując „oburzony” naród. Są to grupy ludzi wyglądających absolutnie jednakowo z zaprogramowanymi okrzykami. Zostali sfilmowani w różnych miastach. Nie widzimy prawdziwego obrazu ludzi ani ich przekonań, tak jak nie widzi ich ludność planety.
— Skoro tak… — zaczęła Faj Rodis.
— Powinna istnieć druga sieć — podjęła Czedi — przekazująca prawdziwe informacje. Władcy nie oglądają fałszywek. To byłoby nie tylko bezcelowe, ale również niebezpieczne dla władzy.
— I chce pani podłączyć się pod drugą sieć? — spytała Olla Dez. — Istnieje szansa, by ją namierzyć?
— Pamiętacie jak przechwyciliśmy nocne raporty z obserwatorium?
Olla Dez pochyliła się nad aparatem wyszukiwania fal i strzałki indykatorów ożyły, przeszukując kanały nadajników.
Faj Rodis objęła Czedi za ramię i lekko do siebie przytuliła. Bez przerwy wpatrywały się w pusty ekran. Chwilami przepływały przezeń jakieś rozmyte kontury lub przebłyski jasnych linii. Po kilku minutach rozległ się głośny dźwięk wraz z pojawieniem się na ekranie obszernego pomieszczenia zastawionego rzędami stołów z rozłożonymi na nich tablicami i wykresami. Całkiem niepodobni do zwykłych ludzi z ulicy, osobnicy w brązowych i ciemnoszarych ubraniach zebrali się w kręgu na drugim planie. Wyglądali na znacznie starszych od egzaltowanych młodzieńców.
„Nie rozumiem tej paniki — mówił jeden z nich, stojący w centrum. — Należy przyjąć gwiazdolot. Pomyśleć tylko, ile moglibyśmy się od nich dowiedzieć, od ludzi tak do nas podobnych, lecz reprezentujących wyraźnie wyższą kulturę…”
„W tym właśnie problem — przerwał mu drugi. — Co się stanie z mitem Białych Gwiazd?”
„A komu jest dziś potrzebny?” — odparł gniewnie pierwszy.
„Tym, którzy głosili absolutne prawdy zawarte w księgach największego geniusza Coama, przywiezionych z Białych Gwiazd. Jeśli pochodzimy z planety tych przybłędów, na której wszystko się tak zmieniło, to…”
„Dosyć! Czterej mają wszędzie oczy i uszy — przerwał pierwszy rozmówca. — Zamilknijmy”.
Jakby na niewidoczny sygnał ludzie rozeszli się i zajęli miejsca przy stołach. Oko kamery przeniosło się do laboratorium z aparaturą i ścianą siatkowych klatek, w których poruszały się jakieś stworzenia. Tutaj znajdowali się starsi ludzie w żółtych kitlach i także wiedli rozmowę o gwiazdolocie Ziemian.
„Niemożliwe w końcu się stało — mówiła kobieta z zabawnymi kitkami, jakie na Ziemi nosiły małe dziewczynki. — Tysiące lat zaprzeczaliśmy istnieniu wokół nas rozumnego życia o wysoko rozwiniętej kulturze lub uważaliśmy je za niezwykle rzadkie. W Wieku Mądrej Odmowy przyleciał jeden gwiazdolot, a teraz pojawił się drugi z przedstawicielami pokrewnej rasy. Jak można go nie przyjąć!”
„Sza! — całkiem po ziemsku uciszył ją stary, przygarbiony Tormansjanin. — Tam — dodał, wznosząc palec do góry — nic jeszcze nie powiedzieli”.
I znowu ludzie rozeszli się jak na milczącą komendę. Kamera przeniosła się do wysokiej sali z ogromnymi walcowatymi machinami, rurami i kotłami. Nagle wszystko zniknęło. Zgasło niebieskie światełko odbiornika, monitor filtratora rozświetlił się na zielono i znów dała się słyszeć świszcząca mowa tormansjańska. Ziemianie znajdujący się w jadalni pospieszyli dołączyć do obserwatorów.