Bezpośrednio wokół gwiazdolotu roślinność była wypalona, a gleba stopiona, tworząc gładki podjazd.
Nagle zarys gwiazdolotu zniknął w srebrnej chmurze. Na Tormansjan powiało chłodem. Gleba ostygła w parę minut. W ścianie statku otwarły się dwa okrągłe luki, przypominające szeroko rozstawione, ogromne oczy. Ich gładkie, wypukłe szyby zapłonęły złowieszczo w promieniach czerwonego słońca, przebijających się przez rzedniejące kłęby pyłu. Tormansjanie w liliowych strojach przemierzyli gęstwę krzewów uformowani w półkole i zatrzymali się, spoglądając na pozostające na zewnątrz samochody. Widocznie otrzymali polecenie, by się zbytnio nie zbliżać. Nieludzkie, potężne tchnienie poniosło się nad półwyspem. Wir powietrzny zakręcił listkami, giętkimi gałązkami i uniósł ponownie osiadający kurz niemal do nieboskłonu. Wiatr porwał i zaniósł śmieci w otwarte morze. Bezzwłocznie z pierścieniowatego występu obudowy kopuły statku wysunęły się grube płyty ochronne. Wysunęła się także masywna lufa o nadludzkich rozmiarach. Na jej czubku zgrabnie i bezdźwięcznie otworzył się wachlarz metalowych belek, pod którym opuściła się na ziemię przezroczysta klatka podajnika. Tormansjanie z zapartym tchem wpatrywali się w pojemnik błyszczący jak kryształ.
Faj Rodis, idąca przodem przez kolistą galerię, pożegnała się spojrzeniem z pozostającymi na statku członkami załogi. Stanęli w rzędzie i starając się ukryć obawy, żegnali wychodzących uśmiechami i przyjacielskimi uściskami.
Gryf Rift stał przy dźwigniach podnośnika. Zatrzymał przechodzącą obok Faj za metalowy łokieć i szepnął jej do ucha z niezwykłym dla niego wzruszeniem:
— Pamiętaj, Faj, jestem gotów wziąć wszystko na siebie! Zetrę ich miasto z powierzchni planety i zryję na głębokość kilometra, żeby was wydobyć!
Faj Rodis objęła krzepki kark komandora, przyciągnęła do siebie i ucałowała.
— Nie, Gryfie, nigdy tego nie zrobisz!
W tym „nigdy” było tyle siły, że surowy pilot schylił pokornie głowę…
Przed mieszkańcami Jan-Jah pojawiła się kobieta w czarnym stroju, podobnym do tego, jakie przysługiwały tylko wyższym dostojnikom Ośrodka Mądrości. Metalowa stójka kołnierza tworzyła przezroczystą osłonę na twarzy gościa. Na ramionach, w rytm jej kroków, podrygiwały wężowate rurki i błyskały oślepiająco trójkątne lusterka, niczym oznaki władzy. W ślad za ziemską kobietą sunął połyskujący czarnym daszkiem, przebierając dziewięcioma cienkimi nóżkami, jakiś tajemniczy mechanizm…
Jeden za drugim wychodzili ze statku jej towarzysze, trzy kobiety i trzej mężczyźni, każde z nich w towarzystwie podobnego dziewięcionożnego urządzenia.
Najbardziej poruszyły witających odkryte do kolan nogi przybyszów, pobłyskujące różnymi kolorami metali, z krótkimi ostrogami na piętach. Metal prześwitywał też w rozcięciach męskich koszul i szerokich rękawach damskich bluz. Mieszkańcy Jan-Jah stwierdzili ze zdumieniem, że oblicza Ziemian, gładkie i opalone, niczym nie różniły się od twarzy „ludzi z Białych Gwiazd”, jak nazywali samych siebie Tormansjanie. W mig zrozumieli, że metal na ciałach przybyszów to tylko szczelnie przylegająca odzież.
Dwóch wyglądających na ważnych Tormansjan wysiadło z wysokiego i długiego pojazdu, wyginającego się w zaroślach jak gąsienica. Stanęli przed Faj Rodis i lekko się skłonili.
Ziemianka przemówiła w czystym języku Jan-Jah, lecz jej głos, wysoki o metalicznym tembrze, zadźwięczał z cylindra znajdującego się na grzbiecie towarzyszącego jej mechanizmu.
— Witajcie, rodacy, rozłączeni z nami na dwadzieścia wieków. Nadszedł czas, by znowu się spotkać.
Tormansjanie odpowiedzieli niestrojnym gwarem, spoglądając po sobie z wyrazem ogromnego zdziwienia. Notable, przyozdobieni wężowymi emblematami, zbliżyli się pospiesznie i zachęcili gości, by podeszli do największego pojazdu. Najwyższy wzrostem dostojnik wydobył z torby na piersi kartę żółtego papieru, zapisaną pięknymi znakami Jan-Jah. Pochyliwszy głowę, zaczął wykrzykiwać słowa tak, że usłyszeli go też ludzie przebywający w gwiazdolocie i Tormansjanie stojący opodal za krzakami. Mieszkańcy planety stanęli na baczność, schylając głowy z szacunkiem.
— Tak rzecze wielki i mądry Czojo Czagas. Oto jego słowa do przybyszów: „Zjawiliście się tu, na planecie szczęścia, lekkiego życia i lekkiej śmierci. W swej wielkiej dobroci lud Jan-Jah nie odmawia wam gościny. Zamieszkajcie z nami, dowiedzcie się o naszej mądrości, błogostanie i sprawiedliwym ustroju i opowiedzcie o nich w tych nieznanych rejonach nieba, z których przybyliście tak nieoczekiwanie!”
Orator zamilkł. Ziemianie oczekiwali ciągu dalszego przemowy, lecz dostojnik schował papier, wyprostował się i machnął dłonią. Tormansjanie odpowiedzieli gromkim okrzykiem.
Faj Rodis obejrzała się na towarzyszy i Czedi mogłaby przysiąc, że zielone oczy w beznamiętnym obliczu szefowej śmiały się jak u psotnej uczennicy.
Otwarły się drzwiczki w ścianie pojazdu i Rodis wkroczyła na upuszczający się podnośnik. Dziewięcionogi robot, wierny SDG, ruszył jej śladem, nie bacząc na protestujący gest dostojnika, za którego plecami w jednej chwili pojawił się postawny mężczyzna w liliowym mundurze z naszywką w kształcie oka na lewej piersi. Faj Rodis weszła już do środka, gdy SDF uczepił się przednimi kończynami krawędzi podnośnika. Liliowy człowiek pchnął w tym momencie nogę robota prosto w sam środek metalowego kołpaka. Ostrzegawczy krzyk Rodis, która obejrzała się sekundę za późno, zamarł jej na wargach. Tormansjanin poleciał w górę i opisawszy łuk, spadł w gęstwinę ciernistych krzewów. Twarze innych strażników wykrzywiła wściekłość. Gotowi byli zaatakować SDG, wymierzając weń lufy napierśnych urządzeń. Faj Rodis rozpostarła dłoń nad swoim robotem, opuszczając osłonę twarzy i po raz pierwszy silny głos Ziemianki rozległ się na planecie Jan-Jah bez przekaźnika:
— Ostrożnie! To tylko maszyna, służąca za pojemnik dla różnych rzeczy, jest tragarzem, sekretarzem i stróżem. Sama w sobie niegroźna, lecz tak zaprogramowana, że kula wystrzelona w niego zrykoszetuje z tą samą siłą, a uderzenie wyzwala pole odrzutu, jak się to stało przed chwilą. Pomóżcie waszemu funkcjonariuszowi wydostać się z krzewów i zostawcie w spokoju naszych metalowych służących!
Tormansjanin ugrzęzły w cierniach szarpał się, wrzeszcząc ze złości. Strażnicy i dwaj notable cofnęli się i wszystkie siedem SDG weszły do środka.
Ziemianie rzucili ostatnie spojrzenie na „Ciemny Płomień”. Przytulny i solidny twór rodzimej planety stał pośrodku zapylonej polany na równinie oświetlonej jasnym, obcym światłem. Ziemianie wiedzieli, że sześcioro pozostałych nieustannie ich obserwuje, lecz ciemność w głębi luku i galerii zdawała się nieprzenikniona.
Na znak dostojnego „Żmijowatego”, jak nazwała go w myślach Ewiza, kosmonauci zasiedli na miękkich siedzeniach i pojazd ruszył, kołysząc się i podskakując na nierównej drodze. Gdzieś pod podłogą dudniły silniki. Z tyłu podniosła się brunatna kurzawa, przesłaniając kopułę „Ciemnego Płomienia”. Rury wydechowe potężnego kompresora wzniecały tumany krzu. Ziemianie rozejrzeli się wokół. Eskorta z dwoma „Żmijowatymi” rozsiadła się w pobliżu, nie okazując przyjaznych ani wrogich uczuć, nawet zwykłej ciekawości. Rodis wyłowiła jednak łapczywą i lękliwą dociekliwość w ukradkowych zerknięciach. Tak mogłyby się zachowywać dzieci w odległej ziemskiej przeszłości, którym pod groźbą kary zakazano kontaktów z obcymi. Lądowanie Ziemian było utrzymane w tajemnicy. Prędko mknący samochód nie przyciągał początkowo uwagi coraz liczniejszych pieszych oraz ludzi w wysokich, rozkołysanych pojazdach. Pogłoski o gościach z Ziemi jakimś sposobem rozniosły się jednak po Ośrodku Mądrości. Przez cztery ziemskie godziny, podczas których samochody docierały do stolicy planety, na skraju szerokiej drogi tłoczyli się ludzie, młodzi bez wyjątku, w roboczych ubraniach jednakowego kroju, lecz we wszystkich możliwych kolorach. Brązowe suche równiny pozostały w tyle. Bardzo ciemna, gęsta zieleń zagajników przeplatała się z geometrycznie wydzielonymi polami, a długie rzędy niskich domków z masywnymi sześcianami fabryk.