Выбрать главу

W końcu pod kołami pojazdu nieznośnie zapiszczała szklana, lustrzana nawierzchnia ulicy, podobna do tych, jakie kosmonauci widzieli w transmisjach telewizyjnych. Zamiast jednak zagłębić się w miasto, auta wróciły na drogę obsadzoną wysokimi drzewami z ciemnooliwkową korą na prostych pniach. Długie gałęzie spływały na drogę i wachlarzowato przesłaniały sąsiednie drzewa. Droga pogrążała się w cieniu, jak głębia sceny wśród nieskończonych rzędów dekoracji. Wkrótce jednak drzewne kulisy ustąpiły miejsca potrójnym rządkom niewysokich drzewek, przypominających żółte stożki, wywrócone podstawą do góry. Między nimi, w trójkątnych prześwitach na tle ciemnoliliowego nieba widniał wierzchołek góry, usianej pstrymi kwiatami i panującej nad całą stolicą. Niebieski mur wysokości czterech metrów otaczał owalną przestrzeń, w której kłębiła się gęstwina drzew podobnych do srebrnych świerków. Ten ogród czy raczej park rosnący za pstrym dywanem łąki, wydał się patrzącym piękny po burych, brązowych lub czekoladowych stepach, rozpościerających się pod głębokim liliowym niebem na długości trzystu kilometrów od gwiazdolotu do stolicy.

— Co to za gaj? — przerwała po raz pierwszy milczenie Faj Rodis, zwracając się do starszego „Żmijowatego”.

— Ogrody Coama — odrzekł tamten z lekkim ukłonem. — Miejsce, w którym mieszka sam wielki Czojo Czagas i jego wysocy zastępcy, członkowie Rady Czterech.

— To znaczy, że nie jedziemy do miasta?

— Nie. W swej nieskończonej dobroci i mądrości wielki przyjmie was w Ogrodach Coama. Będziecie jego gośćmi dopóki nie opuścicie planety Jan-Jah… Jesteśmy u celu. Dalej nie może pojechać żaden samochód.

Starszy dostojnik z niespodziewaną zręcznością otworzył tylne drzwiczki i wysiadł na szklaną gładź podjazdu przed bramą. Uniósł przed twarzą błyszczący dysk i znikł w bocznej furtce. Drugi „Żmijowaty”, wciąż milcząc, zaprosił gości gestem, by wysiedli z auta.

Kosmonauci zebrali się przed bramą, prostując i poprawiając rurki biofiltrów. Wir Norin i Czedi Daan cofnęli się, by objąć wzrokiem wielokondygnacyjne urządzenie z wewnętrznymi występami i pozłacanymi grzebieniami, będące wrotami Ogrodów Coama.

— Tu też jest żmija! — zawołała Czedi. — Widzieliśmy ją już na piersiach dostojników, na drzwiczkach aut, a teraz widzimy na bramie pałacu władców.

— Nic w tym dziwnego — podjął astronawigator — skoro pochodzą z Ziemi, gdzie ten symbol często pojawiał się w dawnych cywilizacjach. Nie bez powodu stała się atrybutem Szatana i ludzkiej władzy. Posiada zdolności hipnotyczne, wszędzie wpełznie i do tego jest jadowita…

— Nie umiem sobie wyobrazić, jak odkurzają takie kruche i skomplikowane konstrukcje architektoniczne? — rzekła, podchodząc bliżej, Ewiza Tanet.

— Potrzebne są ludzkie ręce do tak niebezpiecznej pracy — zauważył Wir Norin.

— Z czego wynika, że nie cenią rąk ani życia — skonstatowała Czedi, być może zbyt pochopnie.

Słowa te utonęły w gromkim głosie, wydobywającym się z wieżyczki pośrodku daszku nad bramą:

— Witajcie, obcy. Wejdźcie bez obaw, bo znajdujecie się tutaj pod szczególną opieką Rady Czterech, wybrańców narodu Jan-Jah, właściwie mówiąc, ich głów…

Wraz z ostatnim słowem rozwarły się wielkie wrota. Ziemianie uśmiechali się. Zapewnienia władcy były zbędne, żaden z nich nie odczuwał bowiem nawet cienia obawy. Ruszyli po sprężystych, głuszących kroki płytach. Droga była zygzakowata, na podobieństwo znaku błyskawicy od dawna stosowanego na Ziemi.

— Nie za dużo słów o bezpieczeństwie? — spytała Czedi z ledwie uchwytną nutą zniecierpliwienia.

— I zakrętów — dodała Ewiza.

Przez gęstwę drzew zarysowywały się już masywne kształty pałacu, ciężko osiadłego wśród łanów żółtych kwiatów o sztywnych łodygach, nie gnących się na wietrze.

Wysokie na czterech chłopa drzwi okazały się dosyć wąskie. Ich ciemne płyty pokryte były błyszczącymi metalowymi piramidkami. Roboty SDG wysunęły się naprzód i ustawiły w szeregu, wydając dźwięk ostrzegawczy. Jakiś czas zastępowały drogę kosmonautom, lecz w końcu umilkły i rozstąpiły się.

— Piramidki na drzwiach są pod napięciem — odpowiedział na pytające spojrzenie Faj, Gen Atal, wysuwając się naprzód.

— Tak, lecz od razu je rozładowały — stwierdził Tor Lik, trzymający się wciąż na uboczu i z jawną niechęcią odbierający architekturę Ogrodów Coama.

Prędko i bezszelestnie otworzyła się wąska szczelina drzwi wejściowych i Ziemianie weszli do ogromnej sali, wyraźnie podzielonej na dwie części. Przednia, o podłodze z sześciokątnych lustrzanych płyt, znajdowała się dwa metry poniżej tylnej, zasłanej grubym, czarno-żółtym dywanem. Promienie światła przenikały z wysoka przez czerwono-złote szkiełka i z tej przyczyny wyższa część sali zdawała się skąpana jakąś magiczną poświatą. Zasiadały tam, w znanym już porządku, cztery znajome postacie: pierwsza z przodu, pośrodku, pozostałe z tyłu, po lewej stronie. W niższej sali panował półmrok, bo światło z trudem przebijało się spomiędzy gigantycznych metalowych żmij, wijących się na suficie i szczerzących groźnie kły na ziemskich gości. Zwierciadlane płyty odbijały mętnie rozbiegane cienie, wzmacniające trwożne zmieszanie, jakie musiało opanować każdego, kto ośmielił się stanąć przed obliczami Rady Czterech.

Władcy Tormansa oczywiście zostali już powiadomieni o wszystkim, co dotyczyło Ziemian. Nie okazali zdziwienia na widok zabawnych dziewięcionogów, drepczących obok błyszczących metalem nóg kosmonautów. Na znak Faj Rodis wszystkie siedem SDG ustawiły się rzędem na mętnej lustrzanej tafli. Ziemianie spokojnie weszli bocznymi schodkami na podwyższenie i stanęli milczący, poważni, nie spuszczając oczu z władców planety. Po chwili wahania Czojo Czagas wstał na powitanie Faj Rodis i wyciągnął dłoń. To samo uczyniła pospiesznie pozostała trójka. Najwyżej sekundę zajęło Rodis przypomnienie sobie dawno zapomnianych na Ziemi form przywitania. Uścisnęła dłoń władcy, jak tysiące lat temu jej przodkowie, zaświadczając brak broni i złych zamiarów. Wątpliwe zresztą, czy przydałaby się tu broń. W każdej niszy pomiędzy jaśniejącymi oknami skrywał się cień. Jeden, drugi, trzeci… Tor Lik naliczył osiem nieruchomych postaci. Ich twarze nie wyrażały niczego prócz groźnej gotowości. Bez wątpienia na dany znak te skamieniałe figury zamieniłyby się w bezmyślnych wykonawców każdego rozkazu. Absolutnie każdego, co wypisane było na ich tępych, kościstych twarzach o gładkiej, smagłej skórze.