— Pseudo-socjalizm, przyswajając od kapitalizmu państwowego demagogię i nierealne obietnice, łączy się z nim w mechanizmie przywłaszczenia władzy przez grupkę wybrańców, przy zdławieniu, a właściwie fizycznej likwidacji opozycji, w wojującym nacjonalizmie i terrorystycznym bezprawiu, nieuchronnie wiodącym do faszyzmu. Jak wiadomo, bez prawa nie ma kultury ani cywilizacji. W warunkach pseudo-socjalistycznych konflikt jednostki ze społeczeństwem nie został właściwie rozwiązany. Wszystko sprowadza się przecież do wzajemnej kooperacji oddzielnych elementów w wyższej formie społeczeństwa. Największym niebezpieczeństwem wysoko zorganizowanego społeczeństwa jest jego wszechwładza nad jednostką. Walka o władzę jest największą bolączką każdej społeczności, drugą stroną medalu.
— Im bardziej skomplikowane społeczeństwo, tym bardziej wymagana jest dyscyplina, lecz dyscyplina oparta na wiedzy, a co za tym idzie, postępującego rozwoju jednostki, jej wszechstronności. Wobec braku samoograniczenia naruszona zostaje wewnętrzna harmonia między jednostką a zewnętrznym światem. Kiedy próbuje awansować wbrew swoim możliwościom, popada w kompleks niedocenienia i wyładowuje się w okrucieństwie lub świętoszkowatej obłudzie. Dlatego nawet u nas tak ważne są edukacja i wychowanie, trwające praktycznie przez całe życie. Dlatego ograniczono „ja tak chcę” i zmieniono na „tak trzeba”.
— Kto pierwszy poszedł tą drogą? Czyżby Rosja? — zainteresowała się Ewiza.
— Owszem, Rosja, pierwszy kraj socjalistyczny. Właśnie ona poszła wielką drogą na ostrzu noża między gangsterskim kapitalizmem, pseudo-socjalizmem i różnymi ich odmianami. Rosjanie zdecydowali się na życie pełne wyrzeczeń, by zbudować bardziej sprawiedliwe, troszczące się o ludzi społeczeństwo, wykorzenić warunki i samo pojęcie kapitalistycznego sukcesu, usunąć wszelkich władców, wielkich i małych, w polityce, nauce, sztuce. Oto droga, która zawiodła naszych przodków do Ery Zjednoczenia Świata. Nie znaleźliśmy tego na Tormansie, ponieważ tutaj, dwa tysiące lat po EZŚ, jeszcze egzystuje inferno, oligarchia tworząca wyrafinowany system ucisku. Do walki z owym systemem potrzebni są ludzie doskonale wytrenowani psychofizycznie, tacy jak my, nieszkodliwi w swojej potędze. Przede wszystkim muszą walczyć z wszechogarniającą ideą „wybranych”, systemem przeciwstawiającym władców i masy, wszystkowiedzących uczonych i ciemnych nieuków, gwiazdy i beztalencia, elitę i klasę robotniczą. System o faszystowskich korzeniach jest źródłem demoralizacji mieszkańców Tormansa…
Ziemianie zasiadali całą siódemką na szerokiej, purpurowej kanapie. Przez szyby wysokich okien, wykonane z jakiejś grubej masy plastycznej o różowym odcieniu, widoczne były parkowe drzewa, prześwietlone słonecznymi promieniami. W odróżnieniu od ziemskiego, tutejsze Słońce nie zakreślało łuku na niebie, lecz opuszczało się powoli i majestatycznie prawie w linii pionowej. Promienie w różowych szybach wydawały się fioletowe. Brązowe twarze kosmonautów przybrały niezdrowy, zielonkawy odcień.
— A zatem postanowione — powiedział Wir Norin, którego SDG pełnił obowiązki sekretarza i przekazywał rezultaty narady na „Ciemny Płomień”.
— Postanowione — przytaknęła Rodis. — Zostanie pan w stolicy wśród uczonych i inżynierów. Tor Lik i Tiwisa przemierzą planetę od bieguna do bieguna, odwiedzą rezerwaty przyrody i stacje podmorskie, Ewiza zwiedzi instytuty medyczne, Czedi i Gen będą badać życie społeczne, a ja się zajmę historią. Trzeba nawiązać łączność ze statkiem, a potem iść spać. Nasi gospodarze wcześnie się kładą i wcześnie wstają.
Rzeczywiście, ledwie pogasły ostatnie światła zachodzącego słońca i pod wysokim sufitem włączyło się automatycznie sztuczne oświetlenie, zapadła kompletna cisza. Chwilami można było zauważyć wolno przesuwające się cienie strażników i znów wszystko zastygało jak w martwej głębi baśniowego jeziora.
Ewizie zrobiło się duszno, podeszła więc do okna i zaczęła mocować się z zasuwką. Szerokie ramy rozwarły się, do pokoju wionął osobliwy zapach parku obcej planety i w tym momencie zawyła ostro syrena. Ze wszystkich stron nadbiegli ludzie, świecący latarkami i groźnie wznoszący czarne lufy swej broni.
Wir Norin jednym skokiem znalazł się obok oszołomionej Ewizy i prędko zamknął okno. Syrena umilkła. Norin starał się gestami uspokoić stłoczonych pod oknem strażników. Latarki zgasły, straż się rozeszła, Ziemianie zaś dali upust swoim uczuciom, podśmiewając się z wstrząśniętej Ewizy.
— Jestem pewien, że nas obserwują i podsłuchują cały czas — powiedział Tor Lik.
— Dobrze, że język Ziemi jest dla nich kompletnie niezrozumiały! — krzyknęła Ewiza. — Nie mają jeszcze naszych tekstów dostatecznej długości.
— Obawiam się, że łatwo go rozszyfrują — zaoponowała Czedi. — Mamy sporo podobnych słów i pojęć. W zasadzie to jeden z języków piątego okresu ERŚ, zmieniający się przez dwadzieścia dwa stulecia.
— Jak by nie było, nasze rozmowy są póki co niezrozumiałe i nie będą zbytnio niepokoić władców Jan-Jah — stwierdziła Faj Rodis. — Trzeba będzie ekranizować się za pomocą SDG, by nie mogli penetrować intymnych stron naszego życia. Na przykład teraz, kiedy będziemy rozmawiać z gwiazdolotem.
Czarno-niebieski SDG Rodis wyszedł na środek pokoju. Pod jego kloszem zabuczał projektor dalekiego zasięgu TWF i sala pogrążyła się w ciemności. Kosmonauci usiedli rzędem na kanapie. Z drugiej strony zapaliło się zielone światło i rozległy się melodyjne dźwięki pieśni o gałęziach wierzby nad górską rzeką. Początkowo niewyraźne ludzkie kontury prędko nabrały kształtów, jak gdyby pozostający na statku w jednej chwili przenieśli się do Ogrodów Coama i zasiedli razem w wysokiej sali pałacowej.
Oszczędzając energię baterii SDG, których moc mogła się przydać do ważniejszych spraw, każdy uczestnik wyprawy zwięźle przekazał swoje wrażenia z pierwszego dnia na Tormansie. Rekord zwięzłości pobił Tor Lik, mówiący jako ostatni: „Mnóstwo kurzu, słów o wielkości, szczęściu i bezpieczeństwie. A do tego strach i urządzenia zabezpieczające, które nie służą wcale bezpieczeństwu, lecz sprawiają, że władcy Tormansa są niedostępni. Ludzie mają ponure twarze, nawet ptaki tu nie śpiewają”.
Gdy zgasła stereofoniczna projekcja i przerwała się łączność ze statkiem, Rodis oznajmiła:
— Nie wiem, jak was, ale mnie surowica ochronna i biofiltry skłaniają do snu.
Wszyscy odczuwali senność zamiast zwykłej żądzy działania. Ewiza uznała to za naturalne zjawisko i uprzedziła pozostałych, że mogą być lekko ospali jeszcze jakieś trzy, cztery dni.
Następnego ranka, ledwie siedmioro Ziemian zdążyło zjeść śniadanie, zjawił się dostojnik w stroju czarnym jak węgiel z wyszytymi na nim szarosrebrnymi żmijami. Zaprosił Faj Rodis na spotkanie z „samym wielkim Czojo Czagasem”. Pozostałym członkom wyprawy zaproponował przechadzkę po Ogrodach Coama, dopóki nie nadejdzie czas, by udać się do „Kręgu Wiadomości”, gdzie przekazują informacje ‘z rozkazu wielkiego Czojo Czagasa”.
Faj Rodis przesłała towarzyszom powietrzny pocałunek i wyszła prowadzona przez liliowo umundurowanego strażnika. Wskazywał jej drogę, skłaniając z szacunkiem głowę. Zatrzymał się przed jednym z wejść okrytym ciężką kotarą, rozłożył ręce i zgiął się w pół. Faj sama odsunęła kotarę i w tym momencie otwarły się masywne drzwi, które, jak wszystkie na Tormansie, obracały się na zawiasach, a nie chowały w ścianach jak w ziemskich domach. Rodis znalazła się pokoju z ciemnozielonymi draperiami i rzeźbionymi meblami z czarnego drewna, który Ziemianie widzieli podczas tajnej telekonferencji.
Czojo Czagas stał, dotykając czubkiem palca brzegu mieniącej się, kryształowej kuli na czarnej podstawce. Z bliska „wielki” mocno się różnił od swego ekranowego wizerunku. Czagas uśmiechnął się chytrze i zachęcająco, zapraszając ją gestem, by usiadła i Rodis uśmiechnęła się w odpowiedzi, rozsiadając w wygodnym fotelu.