— W charakterze zakładniczki? — zapytała pół żartem, pół serio.
— Ależ skąd! Po prostu chciałbym jako pierwszy poznać swą „prarodzinę” — odparł z ironią.
— Czyżby nic pan o niej nie wiedział?
Czagas drgnął lekko, unikając spojrzenia zielonych oczu.
— Wiadomo! Pochodzimy z Białych Gwiazd, jak stwierdzili nasi uczeni. Jesteście zupełnie inni. Nie widzicie siebie z boku i nie rozumiecie, jak bardzo różnicie się od nas. Przede wszystkim cechuje was niezwykła szybkość poruszania się i myślenia, połączona z pewnością siebie i ewidentnym spokojem wewnętrznym. To może doprowadzać do szału.
— Niedobrze. Właśnie ujawnił pan skrywany w głębi duszy kompleks niższości. Kiedy dochodzi do władzy ktoś z takim kompleksem, rozsiewa wokół siebie złość i poniżenie, które rozchodzą się wokół niego jak kręgi na wodzie, zamiast dawać przykład honorowego służenia innym.
— Bzdura! To tylko wam się tak wydaje, ludziom o innej psychice!..
Faj Rodis wstała tak szybko, że Czojo Czagas sprężył się cały, jak zaatakowany drapieżnik. Ona jednak tylko pochyliła się nad szklaną kulą, zaciekawiona jej barwnymi refleksami.
— Takie kule wróżebne, służące do autohipnozy, umieli robić na Ziemi tylko w Japonii pięć tysięcy lat temu. Pradawni rzemieślnicy wytaczali je z przezroczystych kryształów naturalnego kwarcu. Główna oś optyczna kryształu jest zgodna z osią kuli. Do wróżenia potrzebne są dwie kule, jedna ustawiona pionowo, druga poziomo, jak wasz Tor… jak wasza planeta. Gdzie jest druga kula?
— Pozostała z przodkami na Białych Gwiazdach.
— Być może — zgodziła się obojętnie Faj, jakby tracąc chęć podtrzymywania rozmowy.
Po raz pierwszy w życiu przywódca Rady Czterech poczuł niezwykłe dla siebie zmieszanie. Spuścił głowę. Oboje milczeli parę minut.
— Poznam panią z moją żoną — oznajmił niespodzianie i bezszelestnie zniknął za połą zielonej kotary.
Faj pozostała stojąc, zapatrzona w kulę, uśmiechająca się blado do własnych myśli. Nagle sięgnęła do paska i wydobyła maleńką metalową probówkę. Przytknęła ją do podstawki wróżebnej kuli i pobrała próbkę drewna do analizy.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, że dostąpiła właśnie niezwykłego zaszczytu. Życie osobiste członków Rady Czterech pozostawało zawsze ukryte. Wydawało się, że owi nadludzie nigdy nie zniżają się do tak przyziemnych ludzkich spraw, jak małżeństwo, skoro mogą mieć każdą kobietę z planety Jan-Jah. W istocie władcy brali sobie żony i kochanki z wąskiego kręgu całkowicie oddanych im ludzi.
Czojo Czagas zjawił się znowu, szybko i bezdźwięcznie. Najwidoczniej było to w jego zwyczaju. Rozejrzał się bystro wokół i zaraz zatrzymał wzrok na nieruchomo stojącym gościu.
— Są na swoich miejscach — oznajmiła cicho Rodis — tylko…
— Co tylko?! — wrzasnął niecierpliwie Czojo Czagas i w dwóch skokach przemierzył pokój, by podnieść jedną z kotar, niczym nie odróżniającą się od innych. W niszy poza nią stał człowiek wpatrujący się w swego pana szeroko otwartymi oczami. Czojo krzyknął nań gniewnie, lecz tamten nawet nie drgnął. Władca rzucił się w drugą stronę. Rodis powstrzymała go gestem.
— Drugi także niczego nie kojarzy!
— To wasze kpiny? — wbrew sobie zapytał władca.
— Obawiałam się spowodować nieporozumienie, jak wczoraj z oknem — przyznała się Rodis z odrobiną poczucia winy.
— Może pani tak zrobić z każdym? Nawet ze mną?
— Nie. Należy pan do jednej piątej populacji niewrażliwych na hipnozę. Najpierw należałoby przełamać pańską podświadomość. Zresztą, dobrze pan o tym wie… Ma pan skupioną i wyćwiczoną wolę, a także silny umysł. Podporządkowuje sobie pan ludzi nie tylko wpływem potęgi, władzy i odpowiedniej sytuacji, chociaż i tymi sposobami posługuje się pan doskonale. Weźmy chociażby pańską salę przyjęć: pan jest na górze w światłości, a nędzni maluczcy toną w półmroku.
— Chyba nieźle to wymyślono? — spytał Czojo Czagas z nutką wyższości.
— Takie rzeczy są od dawna znane na Ziemi. I o wiele wspanialsze!
— Na przykład?
— W Starożytnych Chinach imperator, tak zwany Syn Nieba, odprawiał doroczny obrzęd błagalny o dobre plony. Przechodził ze świątyni do specjalnej marmurowej altany z ołtarzem drogą przez park, po której miał prawo chodzić tylko on. Aleja była podniesiona na wysokość wierzchołków drzew parkowych i wyłożona starannie dopasowanymi marmurowymi płytami. Szedł całkiem sam, w absolutnej ciszy, niosąc naczynie z ofiarą. Każdemu, kto zaplątałby się w dole pod drzewami, z miejsca ścinano głowę.
— To znaczy, że dla potwierdzenia mojej wielkości należało wszystkich was ściąć?… Ale zostawmy to. Jak pani dała sobie radę z moimi strażnikami?
— Bardzo łatwo. Są wyszkoleni w ślepym posłuszeństwie, to zaś pociąga za sobą utratę rozumnego postrzegania, tępotę i brak własnej woli, głównej podstawy odporności na wpływ zewnętrzny. To już nie jest indywiduum, lecz zaprogramowana biomaszyna. Nic prostszego, niż zmienić program…
Zza kotary, równie niespodzianie, jak jej mąż, wynurzyła się nagle kobieta nadzwyczajnej, jak na Tormansjankę, urody. Dorównująca wzrostem Faj Rodis, lecz znacznie szczuplejsza, poruszała się z niesamowitą zwinnością, wyraźnie obliczoną na efekt. Włosy miała równie czarne jak Rodis, były jednak matowe, a nie błyszczące, zaczesane do tyłu z wysokiego, gładkiego czoła i kładły się na skroniach oraz karku ciężkimi falami. Na czubku głowy pobłyskiwały dwie splecione żmije z rozwartymi paszczami, misternie wykute z różowawego metalu. Łańcuch wykonany z podobnego kruszcu w formie wzorzystych kwadratów połączonych diamentami otaczał jej szyję i spływał czterema błyszczącymi wisiorkami we wgłębienie między piersiami, ledwie okrytymi ząbkami sprężystego stanika. Pochyłe wąskie ramiona, piękne ręce i znaczna część pleców były obnażone, całkiem niezgodnie z normami codziennego stroju Tormansjan.
Podłużne, lekko skośne oczy pod wygiętymi łukami brwi spoglądały natarczywie i władczo, a dumne usta z uniesionymi kącikami były zaciśnięte, wyrażając niezadowolenie.
Kobieta zatrzymała się, oglądając bezceremonialnie gościa. Faj Rodis pierwsza wyszła jej naprzeciw.
— Proszę się nie oszukiwać — powiedziała cicho — jest pani niewątpliwie piękna, lecz nie może być najpiękniejsza w całym wszechświecie. Różne są rodzaje piękna i na tym polega bogactwo świata.
Małżonka władcy zmrużyła ciemnobrązowe oczy i wyciągnęła rękę z demonstracyjną wyższością, trochę dziecinnym gestem. Faj Rodis, oswojona już z tormansjańskimi zwyczajami, ostrożnie uścisnęła wąską dłoń.
— Jak cię zwą, Ziemianko? — spytała tamta wysokim, ostrym głosem, tonem jakby rozkazującym.
— Faj Rodis.
— Brzmi dobrze, choć jesteśmy przyzwyczajeni do innych połączeń dźwięków. Ja jestem Jantre Jahah, w skrócie Jan-Jah.
— Nazwano panią imieniem planety! — zawołała Rodis. — Właściwe imię dla żony najwyższego władcy.
Na wargach Tormansjanki przebiegł pogardliwy uśmieszek.
— Co też pani mówi! Planetę nazwano moim imieniem.
— To niemożliwe! Przemianowywanie planety z każdą nową władczynią oznaczałoby ogromny problem ze zmienianiem wszystkich oznaczeń i spowodowałoby zamieszanie w księgach!
— Problemy ze zmianą nazw to głupstwo — wtrącił Czojo Czagas. — Wielu ludzi jest bezrobotnych i zawsze znajdą się pracownicy.
Faj Rodis po raz pierwszy speszyła się, stała więc milcząca przed władcą planety i jego przepiękną żoną.