Выбрать главу

Oboje po swojemu zinterpretowali jej zmieszanie i uznali, że nastał odpowiedni moment na zakończenie audiencji.

— Na dole w żółtej sali czeka na panią inżynier, który ma udzielić pani informacji. Gotów będzie na każde pani wezwanie.

— Powiedział pan: inżynier? — zainteresowała się Rodis. — Spodziewałam się historyka, gdyż nie jestem biegła w zakresie technologii. U nas na Ziemi historia jest najważniejszą gałęzią wiedzy, nauką nauk.

— Trzeba być inżynierem, aby posiadać niezbędne informacje. Tak jest u nas — rzekł Czagas z protekcjonalnym uśmieszkiem.

— Dziękuję — odparła Rodis z ukłonem.

— Jeszcze nie raz się spotkamy! Kiedy pokaże mi pani filmy o Ziemi?

— Kiedy pan sobie życzy.

— Dobrze. Wybiorę odpowiedni moment i zaproszę panią. Aha — dodał wskazując na zielone draperie — niech pani zbudzi moich strażników.

— Może im pan dać znak, są już wolni.

Czojo Czagas pstryknął palcami i w tej samej chwili dwaj strażnicy wyszli z ukrycia z pochylonymi głowami. Jeden z nich powiódł Faj Rodis korytarzem do komnaty całej wybitej czarnym materiałem, skąd kręte granitowe schody prowadziły do znajdującej się niżej żółto-złocistej sali. Strażnik stanął przy balustradzie, a kobieta zeszła na dół sama, odczuwając dziwną ulgę, jakby w mijanej przed chwilą czarnej komnacie pozostawiła troskę o losy ekspedycji.

Pośrodku na żółtym dywanie stał człowiek bledszy od typowych Tormansjan, z gęstą, czarną bródką, wyglądający jak ze starego portretu z czasów ERŚ. Potężne czoło, krzaczaste brwi, nawisłe nad lekko wypukłymi oczami fanatyka, wąska smużka ciemnych wąsów… Jak w transie wpatrywał się w schodzącą po schodach Ziemiankę, której wyraziste i regularne rysy były lekko zamglone za przezroczystą osłoną. Coś nieludzkiego lśniło w jej zielonych oczach pod prostą linią brwi. Przeszywała go wzrokiem na wskroś, wpatrzona w sobie tylko wiadomą dal. Tormansjanin zrozumiał natychmiast, że jest przedstawicielką świata nie ograniczającego się do jednej planety, lecz otwartego na cały wszechświat. Pokonując onieśmielenie, inżynier zbliżył się ku niej.

— Jestem Honteelo Tollo Frael — przedstawił się prędko potrójnym imieniem, oznaczającym niższą rangę.

— Faj Rodis.

— Faj Rodis, jestem do pani dyspozycji. Moje imiona są trudne do wymówienia dla gościa z innej planety, proszę więc mnie nazywać po prostu Tael — zaproponował z sympatycznym uśmiechem.

Rodis zorientowała się, że ma przed sobą pierwszego dobrego człowieka spotkanego na planecie Jan-Jah.

— Czy ma pan jakieś przydomki dodane do imienia, określające godność, mądrość, pracę lub bohaterstwo, jak u nas na Ziemi?

— Nie ma tu niczego takiego. Wszystkich nazywają „kży”, „krótko żyjący”. Uczonych, techników i artystów, niepodlegających wczesnej śmierci, nazywają „dży”, „długo żyjący”, a do przywódców zwracamy się: „wielki”, „wszechmocny”, „władco”.

Faj Rodis przetrawiała usłyszaną informację, podczas gdy inżynier nerwowo wodził po dywanie noskiem twardego i skrzypiącego obuwia, znacznie różniącego się od miękkich i bezszelestnych pantofli „Żmijowatych”.

— Czy nie zachciałaby pani przejść się po parku? — zaproponował w końcu nieśmiało. — Tam możemy…

— Chodźmy… Taelu — zgodziła się Rodis z uśmiechem.

Zbladł jeszcze bardziej, odwrócił się i poszedł przodem. Wyszli do ogrodu przez przeszklone drzwi, idąc dalej wąską alejką, całkiem podobną do ziemskiej.

Faj Rodis rozglądała się, zastanawiając się, gdzie widziała już coś podobnego. Może w którejś ze szkół trzeciego cyklu w Ameryce Południowej?

Bezpłatkowe kwietne dyski, jasnożółte na brzeżkach i ciemnofioletowe w środku, kołyszące się na cienkich, gładkich łodygach nad turkusową trawą, w niczym nie przypominały ziemskich. Żółte, poskręcane drzewa też wyglądały obco. Przez biofiltry ledwo przenikała woń innych kwiatów jasnoniebieskiej barwy, zwieszających się całymi kiściami z krzewów otaczających owalną polanę. Faj Rodis zrobiła krok w stronę szerokiej ławy, zamierzając na niej przysiąść, lecz inżynier energicznie wskazał w drugą stronę, gdzie znajdował się stożkowaty pagórek zwieńczony altaną w kształcie korony z półokrągłymi pałkami.

— To kwiaty beztroskiego wypoczynku — wyjaśnił. — Wystarczy posiedzieć wśród nich parę minut, by pogrążyć się w oszałamiającym transie, tłumiącym myślenie, strach, zmartwienia. Najwyżsi władcy lubią tu przesiadywać, lecz słudzy muszą ich stąd odprowadzać po jakimś czasie, inaczej człowiek przebywałby tu nieskończenie długo!

Tormansjanin i Ziemianka udali się do altany z widokiem na Ogrody Coama. Daleko w dole, za niebieskimi ścianami parku rozpościerało się u stóp płaskowyżu ogromne miasto. Szklane ulice połyskiwały niczym potoki. Lecz nie było zbyt wielu wód, nawet w Ogrodach Coama.

W podziemnych kanałach szumiały rzeczki, przelewające się tu i ówdzie do niewielkich zbiorników. Zza wysokich bram nawet tu docierała niestrojna muzyka, zmieszany gwar głosów, śmiechy i pojedyncze okrzyki.

— Co się tam dzieje? — spytała Rodis.

— Nic. Przebywają tam strażnicy i ogrodnicy.

— Czemu są tacy hałaśliwi? Czy mieszkający tutaj władcy nie potrzebują ciszy?

— Nie wiem. W mieście panuje znacznie większy hałas. W pałacu tego nie słychać, a wygoda innych jest panom obojętna. Słudzy władców niczego się nie boją, jeśli dogodzą swoim panom.

— W takim razie są bardzo źle wychowani!

— Dlaczego? Co pani przez to rozumie?

— Przede wszystkim zdolność panowania nad sobą i nie przeszkadzania innym. To jedyna możliwość, by wspólne życie było dobre dla wszystkich bez wyjątku.

— I zdołaliście osiągnąć coś takiego na Ziemi?

— Coś znacznie większego. Wyższy stopień percepcji i samodyscypliny, na którym myślisz przede wszystkim o innych, dopiero później o sobie.

— To niemożliwe!

— Osiągnęliśmy to tysiące lat temu.

— To znaczy, że nie zawsze tak u was było?

— Oczywiście. Człowiek pokonywał niezliczone przeszkody. Najtrudniejsze i najważniejsze było pokonanie samego siebie dla dobra ogółu. Później wszystko stało się prostsze. Zrozumienie cudzych problemów i pomaganie innym przyniosło poczucie własnej wartości, do osiągnięcia której niepotrzebny jest wyjątkowy talent albo intelekt, stało się to więc drogą życiową przeważającej liczby ludzi. Odczuli jak stają się dzięki temu bardziej subtelni, biegli, jak poszerzają się ich horyzonty i zyskują przewagę nad najmądrzejszymi nawet intelektualistami o wąskiej specjalizacji.

Inżynier milczał, wsłuchując się w odległy zgiełk czyniony przez ludzi i radioodbiorniki.

— A teraz proszę mi opowiedzieć o sposobach przechowywania informacji na planecie Jan-Jah. Proszę mi pomóc je przyswoić.

— Co interesuje panią najbardziej?

— Historia zasiedlania planety od momentu przybycia tu pierwszych ludzi aż do dziś. Szczególnie interesują mnie okresy największego przeludnienia i następujące po nich momenty spadku populacji. Chciałabym poznać wskaźniki ekonomiczne i towarzyszące im przeobrażenia ideologii.

— Wszystko, co dotyczy naszego przybycia na planetę, jest zakazane. Tak samo zakazane są informacje o epokach Wielkiej Biedy i Mądrej Odmowy.

— Nie rozumiem.

— Władcy Jan-Jah nie pozwalają nikomu badać tak zwanych zamkniętych okresów naszej historii.

— Niewiarygodne! Zdaje się, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. Na razie proszę więc zaznajomić mnie chociaż z tymi okresami historycznymi, które są dozwolone wraz z dokładnymi wskaźnikami ekonomicznymi i danymi statystycznymi, zapisanymi w pamięci maszyn.