Wir Norin spojrzał z troską na wskaźnik energii, obawiając się szybkiego rozładowania baterii i pożałował, że czterej potężni pomocnicy są wyłączeni i stoją bezużytecznie w ich pokojach na górze. Faj Rodis prosiła, by wyłączali roboty, aby nie zakłóciły surowych zasad jakimś przypadkowym sygnałem.
Nagle (wszystko na Tormansie działo się nagle, między innymi z powodu nieznajomości charakteru Tormansjan i niezrozumiałego sposobu ich odnoszenia się wobec ziemskich gości) zamieszanie skończyło się, strażnicy ukryli się w przejściach, zabierając rannych, a przez monotonne buczenie pola ochronnego przebił się sygnał Faj Rodis:
— Wyłącz SDG, Wirze!
Wzdychając z ulgą astronawigator zdjął „parasol” ochronny, a wtedy usłyszeli grzmiący w głośnikach głos Czojo Czagasa: „Zakończyć to nieporozumienie, rozejść się, niech ‘oczy’ odprowadzą gości do ich pokoi na górze!”.
W ciągu kilku minut potężny podnośnik przeniósł czwórkę bohaterów w załom korytarza, od którego zaczynały się galerie Sali Mroku. Na tle okna otwartego na park wyraziście rysowała się sylwetka Faj Rodis. Przeciąg mierzwił lekko jej krótkie czarne włosy. Pierwsza podbiegła do niej Czedi. Rodis położyła dłonie na jej ramionach. Jej usta uśmiechały się, lecz oczy były smutne, znacznie smutniejsze, niż w pierwszych dniach na Tormansie.
— Wywołaliście niezły popłoch, kochani! — rzekła nie zwlekając. — Nie jestem jeszcze uwięziona… jeszcze nie.
— Jak można się tak długo ukrywać! — powiedziała z wyrzutem Ewiza.
— Faktycznie, źle zrobiłam. Tyle zobaczyłam przez te dni, że zapomniałam o waszych obawach.
— Tak czy owak należało przytrzeć im nosa — mruknął gniewnie Gen Atal. — Życie stawało się tu już nieznośne od otaczającego nas kręgu bezmyślnych ograniczeń, głupiego samozadowolenia i strachu.
— Faj powinna teraz odpocząć — wtrąciła Czedi.
Biorąc ożywczy prysznic jonów ujemnych, gdy jednocześnie SDG masował ją lekkimi muśnięciami aktywowanych biologicznie rękawic, Faj Rodis odtwarzała w myślach dni spędzone w apartamentach Czojo Czagasa. Doświadczenie to utwierdziło ją w przekonaniu o słuszności powziętego wcześniej planu.
Wszystko zaczęło się od prezentacji ziemskich stereo-filmów. Dwa SDG ustawiły kanał przekaźnikowy, poprzez który „Ciemny Płomień” zaczął nadawać żywe i wyraźne obrazy, nazywane na Ziemi po staremu stereo-filmami. Mieszkańcom Jan-Jah wydawały się cudownym przeniesieniem tutaj codziennego życia odległej planety.
Członkowie Rady Czterech, ich żony, paru wyższych urzędników, inżynier Tael, śledzili z zapartym tchem, jak przed ich oczami rozwijają się kolejne widoki przyrody i obrazy życia ludzkiego na Ziemi.
Najbardziej dziwiło Tormansjan, że we wszystkich dziedzinach życia wielkiego domu ludzkości nie kryło się nic tajemniczego ani niezrozumiałego. Gigantyczne maszyny, automatyczne fabryki w podziemnych lub podwodnych pomieszczeniach. W tych niezmiennych od wieków warunkach trwała nieustanna praca mechanizmów, zapełniających produktami podobne do dysków platformy w podziemnych magazynach, skąd transportowano je ruchomymi chodnikami, również ukrytymi pod ziemią. Pod niebieskim firmamentem rozpościerała się natomiast przestrzeń dla ludzkich siedzib. Tormansjanie oglądali kolosalne parki, szerokie stepy, czyste rzeki i jeziora, nieskażoną biel śniegów bieguna północnego i czapy lodowej Antarktydy. W wyniku długotrwałych przemian ekonomicznych miasta zastąpione zostały gwiaździstym i spiralnym systemem osad, między którymi rozmieszczone były centra badawcze i informacyjne, muzea i domy kultury, powiązane harmonijną siecią, pokrywającą najbardziej nadające się do zamieszkania umiarkowane subtropikalne strefy planety. Inaczej rozplanowane były terytoria szkół różnych cykli. Znajdowały się na południkach, stwarzając dla dorastającej młodzieży świata komunistycznego różnorodne warunki życia.
Sami Ziemianie początkowo wydawali się mieszkańcom Jan-Jah nazbyt poważni i skupieni. Ich milkliwość, niechęć do żartów i zupełny brak wszelkiej błazenady, nieustanna pracowitość i umiarkowane wyrażanie uczuć w oczach gadatliwych, niecierpliwych i niewytrenowanych psychicznie Tormansjan zdawały się ponuro nieludzkie.
Dopiero później mieszkańcy Jan-Jah zrozumieli, że ludzi tych przepełnia spokojna radość, wynikająca nie z lekkomyślności albo niewiedzy, lecz z poczucia osobistej mocy i troski o całą ludzkość. Prostota i szczerość Ziemian opierały się na głębokim poczuciu odpowiedzialności za każdy postępek i na delikatnej harmonii indywidualnej, wysiłkami tysięcy pokoleń doprowadzonej do pełnej zgodności z otoczeniem i naturą.
Nie było tutaj poszukujących ślepego szczęścia, nie było też zatem rozczarowanych, tracących wiarę we wszystko ludzi. Nie istniały tu słabe psychicznie indywidua, mocno odczuwające swą niepełnowartościowość i w jej następstwie zatrute zawiścią i sadystyczną złością. Na mocnych, przystojnych twarzach nie pojawiały się uczucia zmieszania, czujnej obawy, lęku o własny los i swoich bliskich, izolujące człowieka od jego współbraci.
Tormansjanie nie zobaczyli ani jednego samotnego człowieka. Jeśli odpowczywali po ciężkiej pracy, to wyłącznie dla przemyśleń, uporządkowania wrażeń i koniecznego wypoczynku. Chwilowa bezczynność i głęboki spokój w każdej chwili mogły zamienić się w potężną, cielesną i myślową aktywność.
Przepiękne ziemskie krajobrazy wywołały ostrą, nieodczuwaną wcześniej nostalgię u garstki Ziemian oderwanych od ojczyzny niewyobrażalną otchłanią próżni. Tormansjanie starali się odrzucić nieodparte przyciąganie ujrzanego świata, próbując przekonać samych siebie, że pokazano im specjalnie zainscenizowany spektakl, lecz gigantyczny zasięg przedstawionych obrazów świadczył o tym, że stereo-filmy mówią prawdę. Godząc się z tą oczywistością, mieszkańcy Jan-Jah czuli się przepełnieni takim samym żalem, jak dawniej Ziemianie. Przyczyna owego żalu była jednak zupełnie inna. Obraz bajecznego życia został pokazany na samym wierzchołku piramidy społecznej, w twierdzy groźnych władców, siewców strachu i wzajemnej nienawiści. Jakby stanęli przed szeroko otwartą bramą doskonale widocznego dla ich chciwych oczu, a jednak niedostępnego ogrodu. A gdzieś tam w dole kłębił się zatłoczony, wielomilionowy Ośrodek Mądrości, którego nazwa wydawała się teraz ironiczna na pustynnej, ubogiej planecie.
— Może wystarczy na pierwszy raz? — spytała Faj Rodis, zauważając znużenie na twarzach widzów.
Czojo Czagas rozejrzał się na boki. Jego żona, Jantre ze wszystkich sił przyciskała ręce do piersi. Inżynier Tael podniósł głowę, starając się dyskretnie obetrzeć łzy skapujące do gęstej brody. Zet Ug też miał łzy w oczach. Wybuch nieopanowanego gniewu zmusił władcę do odpowiedzenia podwyższonym głosem:
— Tak, wystarczy! Całkowicie wystarczy!
Spojrzawszy ze zdziwieniem na władcę, Faj Rodis zamknęła połączenie z gwiazdolotem. SDG wygasił nadajniki i schował je pod kopułą. Widzowie udali się do wyjścia, Faj zaś ruszyła w stronę Czagasa, który powstrzymał ją gestem. Gdy zostali tylko we dwoje, Czojo w pierwszej chwili ujął kobietę pod ramię, lekko się skrzywił i zaraz cofnął dłoń. Rodis roześmiała się.
— Przyzwyczaiłem się do pani twarzy bez osłony i zapomniałem, że cała reszta pokryta jest metalem. Chwilami wydaje mi się, że Ziemianie to roboty z głowami żywych ludzi — zażartował, wprowadzając ją do znajomej komnaty z zielonymi draperiami i kryształową kulą.